Jeszcze do niedawna wierzyłem, że Birma znana obecnie pod nazwą Mjanma zmierza ku prodemokratycznej transformacji. Nie miałem co prawda złudzeń, że droga dzieląca ten kraj od systemu demokratycznego będzie długa i wyboista. Wydawało się jednak, że kraj podąża demokratycznym szlakiem wytyczonym w 2011 roku, gdy powstał pierwszy od lat rząd cywilny, który został później potwierdzony wyborami w 2015 roku. Wtedy mieszkańcy Birmy w historycznym wolnym i transparentnym głosowaniu powierzyli władzę Narodowej Lidze na Rzecz Demokracji. Ugrupowanie to kierowane przez laureatkę Pokojowej Nagrody Nobla Aung San Suu Kyi przez lata znajdowało się w opozycji wobec brutalnej junty wojskowej rządzącej Birmą przez niemal 60 lat i żądało prodemokratycznych przemian.

Moja wiara w konsekwentne budowanie zrębów demokarcji w Birmie przez liderów Narodowej Ligi na Rzecz Demokracji jest obecnie coraz wątlejsza. Powodów jest wiele, ale czarę goryczy przelał niedawny wyrok sądu w Rangunie, który skazał dwóch dziennikarzy agencji Reutersa – Wa Lone’a i Kyawa Soe Oo – na siedem lat więzienia za rzekome nielegalne wejście w posiadanie tajnych dokumentów państwowych. Wa Lone był u mnie na stażu w roku 2014 w Polskim Radiu, a o całej sprawie pisałem na łamach „Kultury Liberalnej” już wcześniej. W czasie procesu jeden z policjantów aresztujących birmańskich reporterów przyznał, że dostał od przełożonych polecenie, by zwabić ich w pułapkę, a przekazanie tajnych dokumentów było tak zwaną „ustawką”. Nawet takie zeznanie nie skłoniło sądu do uniewinnienia obu dziennikarzy. Decyzja o przykładnym ukaraniu młodych birmańskich reporterów miała być ostrzeżeniem dla miejscowych mediów.

Wydarzenia w stanie Rakhine, tysiące zabitych Rohindżów, ponad 700 tysięcy uciekinierów do sąsiedniego Bangladeszu, a także wyrok sądu w Rangunie pokazują, że w chwili obecnej armia sytuuje się ponad instytucjami kraju, rzekomo zmierzającego ku demokracji. | Krzysztof Renik

Tego niesprawiedliwego, niepraworządnego i zaprzeczającego niezawisłości sądu wyroku nie da się zrozumieć bez kontekstu politycznego, w jakim został on wydany. Wa Lone i Kyaw Soe Oo pracowali nad materiałami poświęconymi działaniom birmańskiej armii na terenie stanu Rakhine, zamieszkałego w części przez muzułmańską ludność Rohindża. W trakcie dziennikarskiego śledztwa trafili oni na ślad konkretnej zbrodni birmańskich wojskowych. Przygotowali na ten temat materiał dla swojej agencji prasowej. Dla armii odpowiedzialnej – jak potwierdza to niedawny raport specjalnej misji ONZ – za czystki etniczne i za ludobójstwo, materiał zgromadzony przez Wa Lone’a i Kyawa Soe Oo był nie do zaakceptowania. Naruszał interesy wojska, które mimo trwającej w Birmie transformacji ustrojowej jest swoistym „państwem w państwie”.

Wydarzenia w stanie Rakhine, tysiące zabitych Rohindżów, ponad 700 tysięcy uciekinerów do sąsiedniego Bangladeszu, a także wyrok sądu w Rangunie pokazują, że obecnie armia sytuuje się ponad instytucjami kraju, rzekomo zmierzającego ku demokracji. O ponad państwowej roli birmańskiego wojska świadczy choćby fakt, iż w sprawie obu reporterów – bronionych przez liczne organizacje dziennikarskie na świecie: przez ONZ, Parlament Europejski, rządy takich krajów jak USA, Wielka Brytania czy Kanada – do chwili, gdy piszę te słowa (17 września), głosu nie zabrały cywilne władze Birmy. Aung San Suu Kyi, pełniąca de facto rolę premiera kraju, pytana jeszcze w trakcie procesu o opinię na temat aresztowania Wa Lone’a i Kyawa Soe Oo odpowiadała, że sąd jest niezależny i los obu dziennikarzy zależy wyłącznie od tego organu.

W kontekście wyroku brzmi to jak ponury żart, ponieważ według wszelkich standardów obowiązujących w państwie demokratycznym proces nie był ani uczciwy, ani transparentny, a w opinii światowych ekspertów obaj reporterzy wykonywali swoją pracę, szukając prawdy na temat wydarzeń w stanie Rakhine i nie popełnili żadnych wykroczeń. Oznacza to, że wyrok w ich sprawie został wydany na polityczne na zamówienie, płynące ze struktur birmańskiej armii, która ponownie pragnie zająć miejsce ponad strukturami państwowymi i sądowniczymi.

Znaczna część społeczeństwa uważa Rohindżów za nielegalnych migrantów, a muzułmanów za ciało obce w buddyjskiej Birmie. | Krzysztof Renik

Działania armii w Rakhine – tak krytycznie i negatywnie oceniane przez wspólnotę międzynarodową – nie są tak jednoznacznie odbierane wśród bamarskiej większości Mjanmy. Znaczna część społeczeństwa uważa bowiem Rohindżów za nielegalnych migrantów, a muzułmanów za ciało obce w buddyjskiej Birmie. Antymuzułmańskie nastroje rozbudzał zresztą skutecznie od kilku już lat buddyjski mnich Ashin Virathu, który muzułmanów konsekwentnie oskarża o najgorsze zbrodnie. Jego działania doprowadziły w wielu miejscach Birmy do antymuzułmańskich pogromów. Na fali takich nastrojów birmańska armia pacyfikująca w Rakhine wioski Rohindżów, bezkarnie dopuszczająca się gwałtów i zabójstw muzułmanów, nie musi obawiać się negatywnych reakcji społeczeństwa.

Z tego samego powodu władze cywilne nie reagują wobec wydarzeń w Rakhine i procesu dwóch dziennikarzy. Wydaje się, że rząd kierowany przez Aung San Suu Kyi sądzi, iż milczenie w sprawie tragedii Rohindżów oraz dramatu dwóch młodych dziennikarzy, a także ich rodzin, uratuje przynajmniej jakieś elementy prodemokratycznej transformacji Birmy. W tej sytuacji rodzi się pytanie, czy nie jest to zbyt wysoka cena za mglistą wizję demokratycznej przemiany i rozwoju.