Miło jest patrzeć, że podobnych do mnie jest wielu. W jeden wrześniowy tydzień nie ma w Gdyni ważniejszej sprawy niż polskie kino. Zabrzmi to jak wytarty frazes, ale o nowych filmach dyskutuje się niemal wszędzie – na skwerze między Teatrem Muzycznym a Multikinem, na schodach Gdyńskiego Centrum Filmowego, na leżakach nieopodal, łapiąc promienie letniego jeszcze słońca. Gdy nocą wracam łączącą trzy miasta kolejką do Sopotu, jednym uchem słucham grupy młodzieży dyskutującej zażarcie o nowym Kolskim, czekającej na jutrzejszego Koterskiego. Kiedy zabrakło biletów na jego „7 uczuć”, gdy okazało się, że chętnych do obejrzenia „Kleru” jest wielokrotnie więcej niż miejsc na kilkunastu zaplanowanych seansach, zorganizowano specjalne nocne pokazy w Teatrze Muzycznym, gdzie na widowni jest bodaj 1070 miejsc. Wejściówki rozeszły się w oka mgnieniu.

Nie każdy dzień zachwyca

To jest wspaniałe, to mi po Gdyni pozostanie, w tym roku może jeszcze bardziej niż w poprzednich latach. Nie mam natomiast niezmąconego przekonania, że dzięki polskim filmom oddychaliśmy przez festiwalowy tydzień innym powietrzem, że dostaliśmy wstęp do lepszej rzeczywistości. Polskie kino trzyma się, jest mocne dzięki swej różnorodności, ale nie mam pewności, czy służy mu dekretowanie wielkości ponad wszelką wątpliwość.

Obserwatorzy, w tym najważniejsi krytycy, ogłaszali z niezmąconą niczym pewnością, że każdy dzień na festiwalu przynosił wydarzenie, spełnienie goniło spełnienie i festiwal pod względem artystycznym był idealny. Słuchałem, czytałem i coraz bardziej czułem się jak uczeń na lekcji profesora Pimki. Jak zachwyca, skoro nie zachwyca? Dlaczego film, którego scenariusza bym nie zatwierdził do realizacji, zostaje okrzyknięty arcydziełem, a potem zdobywa jedną z najważniejszych nagród? To oczywiście punkt widzenia jednego obserwatora, który nie rości sobie prawa do nieomylności, ma za to pewność własnego osądu. I zastanawia się, jak na niektóre filmy zareaguje zwykła publiczność, gdy minie festiwalowe wzmożenie. Bywało bowiem tak, że niektórzy twórcy – tak uważam – ignorowali widzów albo z czasem tracili z nimi kontakt. Zdawało się, że tworzą sami dla siebie, dla sobie tylko znanych celów, reszta obchodzi ich znacznie mniej. Czy się nie przeliczyli, pokaże życie ich dzieł po festiwalu.

Bardziej cenię Smarzowskiego z „Kleru” niż z „Wołynia”. Więcej w nim tym razem współodczuwania z widzem, więcej – paradoksalnie – empatii względem bohaterów. | Jacek Wakar

Prywatni zwycięzcy

Najpierw jednak o moich niekwestionowanych zwycięzcach tegorocznej Gdyni. Postaram się, choć zapewne nie zawsze się uda nie odnosić się bezpośrednio do werdyktu jury, który wydaje mi się prawdopodobnie za daleko idącym kompromisem z rzeczywistością. Jedno nie ulega wątpliwości – „Zimna wojna” Pawła Pawlikowskiego startowała tym razem w innej niż pozostali konkurencji. W Gdyni nie wzbudzała emocji, bo była nam znana dużo wcześniej. Można więc tylko powtórzyć, że obraz Pawlikowskiego ze starannie skomponowanym każdym kadrem jest w każdej mierze spełniony, że łączy w sobie szlachetny melodramat z przejmującą opowieścią o tym, że od Polski nie da się uciec. Znać w scenariuszu ton Janusza Głowackiego – niepowtarzalne połączenie liryzmu, humoru i okrucieństwa, słodko-gorzki koktajl o wytrawnej nucie. Można o „Zimnej wojnie” mówić godzinami, miesiącami do niej wracać. To jest kino, które uzależnia i nie pozwala na bezpieczny dystans. „Ida” tego samego autora była wybitna, ale przypominała doskonałą fotografię. Patrzyłem na nią z dystansu, bo to nie była moja historia. Z „Zimną wojną” jest inaczej, tym filmem oddycham, a tak dzieje się bardzo, bardzo rzadko. Role Joanny Kulig i Tomasza Kota zostaną z nami na lata i nie zmieni tego werdykt jakiegokolwiek festiwalowego jury.

Na prywatnej liście gdyńskich zwycięzców mam jeszcze kilka nazwisk. Najpierw Smarzowski z „Klerem”. Nie ja jeden bałem się drogówki w sutannach, niektórzy nawet to porównanie podchwycili w tekstach, choć nie ma wiele wspólnego z samym filmem. Masowo oglądany w sieci trailer „Kleru” wprowadził nas w błąd – spodziewaliśmy się feerii grubych żartów, byliśmy gotowi na kino krojone siekierą. Prawie nic z tych rzeczy, gdyż wszystkie efektowne sceny ze zwiastuna mieszczą się niemal w prologu, potem zaś jest kino poważne i uczciwe. Wojciech Smarzowski może rugować z „Kleru” kwestię wiary, ale opowiada o instytucji oraz o ludziach, którzy ją tworzą. Ludziach grzesznych, czasem odpychających, ale szukających na własne kalekie sposoby oczyszczenia. „Kler” z wybitnymi rolami Arkadiusza Jakubika i Jacka Braciaka można traktować jako złamany moralitet, wezwanie do samooczyszczenia. Dotyczy ono oczywiście Kościoła, ale też wiernych i widzów. Smarzowski podstawia nam lustro, w które musimy spojrzeć. Film ma fragmenty przejmujące, jak również chwile zanadto obciążone publicystyczną tezą. Bardziej cenię Smarzowskiego z „Kleru” niż z „Wołynia”. Więcej w nim tym razem współodczuwania z widzem, więcej – paradoksalnie – empatii względem bohaterów.

Jeszcze „Jak pies z kotem” Janusza Kondratiuka o odchodzeniu jego brata Andrzeja. Najpierw realistyczna rzecz o umieraniu, a potem łagodna fantasmagoria o godzeniu się ze światem. Dziwna komedia, która jednoczy widzów w odczuwaniu razem z bohaterami. Robert Więckiewicz gra Janusza, Olgierd Łukaszewicz – Andrzeja, show kradnie Aleksandra Konieczna jako Iga Cembrzyńska. Do tego świetna, celowo wycofana Bożena Stachura jako żona Janusza – wspaniała w pozornie nieefektownej, towarzyszącej roli. „Jak pies z kotem” ma pewne pęknięcia, ale to rozmowa o najważniejszych sprawach w nieoczywistym tonie. Zapewne zgromadzi w kinach dużą liczbę widzów – zasłużenie.

Pozornie odważny fresk o Kaszubach w latach 1900–1945 pokazuje, jak niebawem może wyglądać wiodąca linia polskiego kina. Opowieść, która udaje odważne historyczne rozliczenie, ale w istocie jest tylko akademicką kaligrafią. Z obowiązkowym pozytywnym przesłaniem. | Jacek Wakar

Z frekwencją nie będzie miał kłopotów również Marek Koterski i jego „7 uczuć”. Autor „Dnia świra” w roli Miauczyńskiego obsadza tym razem swego syna Michała, a całym filmem rozlicza się na wskroś uczciwie ze swym ojcostwem i relacją z synem. Zżymano się na końcowy monolog granej przez Sonię Bohosiewicz woźnej, będący wprost apelem o dobre rodzicielstwo i szacunek do dzieci. Mówiono, że to zbyt wprost, bez subtelności. Mnie zakończenie „7 uczuć” nie przeszkadza. Ma Koterski prawo – jak każdy artysta – w sprawach dla siebie najważniejszych nie szukać półtonów. Inna rzecz, iż jego błyskotliwy, na wskroś gombrowiczowski z ducha film zyskałby na skrótach i większej dyscyplinie narracji. Czołówka polskich aktorów – z Dorocińskim, Chyrą, Więckiewiczem, Muskałą, Figurą – gra uwięzionych w szkolnych mundurkach dwunastolatków. To samo w sobie jest śmieszne, a Koterski, zachwycony formą swych wykonawców, wyciska z tego pomysłu więcej niż może, co chwilami skutkuje znużeniem i powtarzalnością chwytów. Z „7 uczuć” wybrzmiewa jednak jedyny w swoim rodzaju ton Koterskiego, który pokazuje, że trzeba czekać na jego kolejne dzieła. Koterski bowiem niczego nie kończy, z niczym nie będzie się spieszył, ale jest w natarciu. Nawet jeżeli próbuje to ukryć.

Bronię jeszcze „Eteru” – najlepszego w latach dwutysięcznych filmu Krzysztofa Zanussiego. „Eter” nawiązuje do najważniejszych dzieł autora „Barw ochronnych”, a świetnie grany przez Jacka Poniedziałka Doktor zasila szereg jego emblematycznych bohaterów. To poważne kino o granicach naukowego, a w tym przypadku – moralnego eksperymentu. Faustowska opowieść o cenie za władzę, po której widać, że Zanussi odzyskał sprawność filmowego opowiadania. Może zbyt dużo w „Eterze” niepotrzebnych dopowiedzeń, ale miło ogłosić powrót ważnego artysty do formy. Powiewem świeżości była komedia „Juliusz” Aleksandra Pietrzaka: rozwichrzona, trochę anarchistyczna i co najważniejsze – świetnie obsadzona nieopatrzonymi aktorami.

Reszta nie jest milczeniem, ale rozczarowaniem

Wymieniłem sześć z szesnastu tytułów konkursu głównego, dorzuciłbym jeszcze animację o Ryszardzie Kapuścińskim „Jeszcze dzień życia” oraz – z zastrzeżeniami – zwycięską „Ninę” i „Okna, okna” z konkursu Inne Spojrzenie. Jan Jakub Kolski w „Ułaskawieniu” opowiada o swych dziadkach, ciągnących przez kilkaset kilometrów wóz z ciałem syna, aby zapewnić mu godny pochówek. Miał to być dylemat Antygony, a skończyło się na rodzinnej psychoterapii. Pozostałem na zewnątrz opowiadanej przez Kolskiego historii. Nie przejęła mnie okrzyczana arcydziełem „Fuga” Agnieszki Smoczyńskiej, mimo ofiarnej roli Gabrieli Muskały, również autorki scenariusza. Może dlatego, że grana przez znakomitą aktorkę bohaterka wydaje mi się niezrozumiale monotonna. Może tak miało być, ale trudno uwierzyć w jej dramat, a potem powrót do najważniejszych uczuć. „Zabawa zabawa” Kingi Dębskiej mimo udziału Agaty Kuleszy i Doroty Kolak okazała się banalnie bezpieczną relacją z alkoholowego uzależnienia bohaterek. Kiedyś z rezerwą traktowałem „Tylko strach” Barbary Sass z Anną Dymną na ten sam temat, ale to zupełnie innej klasy kino.

Niektórzy przewidują, że za rok to już tylko „Legiony” i Piłsudski. Można się tego obawiać, należy bronić polskiego kina, co nie oznacza powszechnej akceptacji wszystkiego. | Jacek Wakar

Jeszcze niezamierzenie groteskowa, choć zapewne szlachetna w intencjach „Krew Boga” Bartosza Konopki, coś na kształt nieudanej kalki z „Na Srebrnym Globie” Andrzeja Żuławskiego. Jeszcze kuriozalny, choć doceniony nagrodami „Wilkołak” Adriana Panka, niesprawdzający się jak dla mnie zarówno jako poholokaustowy horror, jak i opowieść o nieuleczalnym ukąszeniu złem. Jeszcze skrajnie nieudane, choć pełne ambicji „Autsajder” Adama Sikory i „Dziura w głowie” Piotra Subbotki. Jeszcze znana z ekranów „Twarz” Małgorzaty Szumowskiej – tępa farsa o Polsce C – obciążone publicystyką, ale uczciwe i szlachetne „Pewnego razu w listopadzie…” Andrzeja Jakimowskiego. Na koniec przeceniony przez jury „Kamerdyner” Filipa Bajona, próba nawiązania do Viscontiego oraz własnego „Magnata”, mimo kilku niezłych ról (Janusz Gajos, Anna Radwan), bardzo nieudana. Pozornie odważny fresk o Kaszubach w latach 1900–1945 pokazuje, jak niebawem może wyglądać wiodąca linia polskiego kina. Opowieść, która udaje odważne historyczne rozliczenie, ale w istocie jest tylko akademicką kaligrafią. Z obowiązkowym pozytywnym przesłaniem.

Jaki będzie festiwal w Gdyni za rok? Nie pierwszy raz towarzyszy nam nienazwane wprost oczekiwanie na radykalne cięcie, prawdziwy powrót de centralizmu, koniec mówienia własnym głosem. Niektórzy przewidują, że za rok to już tylko „Legiony” i Piłsudski. Można się tego obawiać, należy bronić polskiego kina, co nie oznacza powszechnej akceptacji wszystkiego. Sprawdzajmy polskie kino na bieżąco. Znajdujmy w nim dla siebie jak najwięcej. A czasem zżymajmy się na artystów. To też jest zdrowy odruch.

 

Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Bartek Morozowski, materiały prasowe FPFF w Gdyni.