Myślenie to negocjowanie własnej niewiedzy – tak Sokrates mógłby dziś sformułować swój najtrwalszy bon mot. Dopóki myśliciel myśli jedynie w towarzystwie swoich i cudzych książek, cieszy się spokojem, jaki wynika ze spolegliwości takiego towarzystwa. Książki mają mnóstwo zalet: nigdy nie odzywają się niepytane, nie kłócą się, nie forsują własnego zdania, nie strzelają fochów, nie miewają humorów, a ich traumy i zaszłości są przetworzone przez tekst i nie grożą nagłym załamaniem ani wybuchem. Myśliciel myślący wśród książek to prawdziwy pieszczoch losu – ma idealne warunki, by studiować granice swojej wiedzy, i płaci za ten komfort tylko jedną walutą: samotnością.

Zmienia się to, kiedy fantazja, wola, osamotnienie lub Historia zmuszają myśliciela do wyjścia w stronę żywych ludzi, którzy mają właśnie te cechy, jakich nie mają książki (patrz wyżej). Tomasz Mann wyszedł do ludzi podczas II wojny światowej i trzeba przyznać, że okazja była godna tak wielkiego twórcy. Wyjście polegało na tym, że Mann raz na miesiąc pisał i wygłaszał krótkie pogadanki skierowane do „niemieckich słuchaczy” (deutsche Hörer). Były to działania doraźne. W kanonicznych edycjach jego dzieł nie uwzględniano tych paratekstów. Dopiero w 1987 roku wydano je po raz pierwszy w formie książkowej.

Mann miał pewność własnego pozycjonowania społecznego, które wynikało z szacunku, jakim darzyli go czytelnicy. Wiedział na pewno, że ludzie będą go słuchać i to może w dużych ilościach – był w końcu Tomaszem Mannem, a nie jakimś przeciętnym pisarzem czy profesorem. Słowo „celebryta” pasuje do tej postaci słabo (to nie ten level kulturowy i nie ten obieg), ale jest raczej pewne, że w 1940 roku każdy Niemiec umiejący czytać i pisać wiedział, kto to jest Tomasz Mann. Zaryzykowałbym nawet supozycję, że wiedziała to większość piśmiennych Europejczyków od Paryża po Moskwę.

Do sprawy radiowych przemówień podchodził poważnie. Po pierwsze, wyraźnie powściągał retorykę i własne ego. Zamiast sześciokrotnie złożonych okresów zdaniowych i niebotycznego zadęcia tonowanego jedynie wieloznaczną ironią mamy proste zdania oznajmujące z jasno wyrażoną treścią. W „Józefie i jego braciach”, tetralogii, której ostatnie tomy Mann pisał w latach wojny, trafiają się zdania niewiele krótsze od całych tych przemówień (trwały one po kilka minut, więc tekst każdego z nich zajmuje tylko 2–3 strony druku). Nawet liczba aluzji z wysokiego kontekstu kulturowego („ryk uciechy zapełniających Pałac Sportu myrmidonów”) jest niewielka. Skądinąd, ci myrmidoni są dość intrygujący – w mitologii greckiej byli to członkowie plemienia rządzonego przez Achillesa, postać raczej pozytywnie konotowaną, więc nazwanie ich mianem słuchaczy przemówienia Hitlera w Sportpalast w styczniu 1941 roku jest nieoczywiste. Mann odwołuje się tu zarówno do źródłosłowu tej nazwy („mrówki”), jak i do mało znanego jej znaczenia metaforycznego z czasów przednowożytnych: wierni poplecznicy, sługusi, bezmyślni wykonawcy rozkazów. Takich chwytów jest w tych audycjach więcej, lecz nie aż tyle, by uczynić słowa Olimpijczyka niepojętymi dla przeciętnego odbiorcy. Mann udowadnia, że stać go na wiele – nawet na zaparcie się ukochanego Wagnera („Wyranżerowani wagnerianie uważają, że wolno im z pogardą patrzeć na kraj Walta Whitmana. A przecież niechybnie to jego, a nie teatralnego późnego romantyka przyszły świat powoła na swego patrona”).

Po drugie, przemówienia radiowe Manna to nie tylko silna retoryka antyhitlerowska, antynazistowska i antywojenna, to również relacjonowanie faktów. Mann jest na bieżąco z wydarzeniami i często wspomina o najnowszych zbrodniach wojennych nazistów, powtarzając swoim rodakom skrzętnie gromadzone informacje, których nie mogli otrzymać przez media goebbelsowskie (powtarza je zresztą wraz z ówczesnymi nieścisłościami i błędami, zwłaszcza co do liczby ofiar). O eksterminacji Żydów wspomina już na początku 1942 roku. Wie o istnieniu getta warszawskiego. Odnotowuje skazanie i stracenie rodzeństwa Scholl po wykryciu spisku Białej Róży. Komentuje zmiany linii frontu.

Obserwuje więc sytuację w Europie bardzo pilnie. Ale problemem, który wytykano mu już wtedy, a jeszcze mocniej po wojnie, było miejsce, z którego ją obserwował. Większą część czasu wojny światowej Tomasz Mann spędził bowiem w luksusowej rezydencji w kalifornijskim Pacific Palisades na przedmieściach Los Angeles, a jego amerykańscy wielbiciele z wyższych sfer dbali, aby żyło mu się tam jak najwygodniej. Jeździł po Stanach z odczytami, za które pobierał bajońskie honoraria, do czego dochodziły tantiemy z nowych wydań i tłumaczeń jego dzieł. Bywał na przyjęciach i rautach, gdzie czyniono mu wyszukane grzeczności. Trudno się dziwić, że niektórzy spośród antyfaszystów niemieckich spędzających wojnę w ojczyźnie, w nędzy i stałym niebezpieczeństwie, nie byli zachwyceni postawą Manna. Jakie to poświęcenie, pytali, pisać płomienne mowy zagrzewające Niemców do oporu i oburzać się na cierpienia Europy, mieszkając w willi z widokiem na Pacyfik?

Tomasz Mann miał niewiarygodny talent do urządzania sobie życia. Zakłamał je wprawdzie, tłumiąc swoje afekty do młodych mężczyzn, ale w zamian za to ożenił się z panną, której rodzice mieszkali w tysiącmetrowej rezydencji w Monachium i mieli największą na świecie kolekcję renesansowych włoskich majolik. Potrafił manewrować między własnymi obsesjami, oczekiwaniami ówczesnej publiczności literackiej oraz trendami kulturowymi późnego modernizmu w taki sposób, że został ostatnim prawodawcą kultury zachodniej, którego ta kultura oficjalnie namaściła na to stanowisko. Umiejętnie odcinał kupony od sławy i uznania, zarządzając swoją karierą w sposób, który przyniósłby zaszczyt profesjonalnemu menedżerowi. Zgrabnie lawirował między Zachodem a Wschodem (milionowe nakłady w ZSRR), co wytykały mu nawet własne dzieci, Erika i Klaus. Po podziale Niemiec zdążył jeszcze przyjąć zaszczyty i od RFN, i od NRD (wydania zbiorowe zrobili mu zarówno kapitaliści, jak i komuniści) – ale na wszelki wypadek po powrocie do Europy nie osiedlił się w żadnej z nich i ostatnie lata spędził w Szwajcarii. Nie posypał się emocjonalnie ani wobec postępującego alkoholizmu Eriki, ani po samobójstwie Klausa w Cannes w 1947 roku. Jest w tej postaci coś nieludzkiego.

A ponieważ, jak świadczą wszyscy, którzy go znali prywatnie, Mann był człowiekiem ponadprzeciętnie neurotycznym, nadwrażliwym i drażliwym, te sukcesy musiały kosztować go naprawdę wiele pracy i samozaparcia. Innymi kosztami były natomiast opinie osób trzecich. To prawda, że dla przeciętnych inteligentów swojej epoki oraz dla kolegów po piórze, którzy nie znali go osobiście, był bożyszczem. Na przykład polscy pisarze i intelektualiści międzywojnia jak jeden mąż biją mu pokłony w swoich dziennikach – a z szeregu tych mężów wyłamuje się tylko Maria Dąbrowska, która po wizycie Manna w Warszawie w 1927 roku zanotowała: „arogancki pyszałek”. Jednak osobom znającym go bliżej nie trzeba było złośliwej przenikliwości autorki „Ludzi stamtąd”, aby rozumieć, że Tomasza Manna można, owszem, szanować za jego twórczość, ale raczej nie da się go lubić. Niemniej parawany wielkości, którymi obudował siebie i swoją rodzinę, były tak trwałe, że przewróciły się dopiero pod koniec XX wieku. Punktem zwrotnym była edycja zachowanych partii dzienników Manna, w których jego małostkowość jest tak widoczna, że nie można było dłużej udawać, iż nie był nią obarczony. Plotka salonowa głosiła, że jego najmłodszy syn Michael popełnił samobójstwo w noc sylwestrową 1976 roku, ponieważ nie wytrzymał nerwowo po tym, jak odczytał diariusze taty, których był redaktorem.

Takiego to popapranego geniusza obrała sobie Europa za wyrocznię w trudnych chwilach. Autor „Czarodziejskiej góry” nie był jednak jedynym wielkim twórcą literatury modernistycznej, który udzielał się w latach II wojny światowej na falach eteru. Czynił to bowiem również Ezra Pound, po drugiej stronie barykady, sławiąc Mussoliniego, którego z niezbadanych przyczyn uważał za epokowego geniusza, plując na Żydów i demokratów, wylewając z siebie potoki chaotycznych erudycyjnych skojarzeń, podobnie jak to czynił w „Cantos”. Mann mówił spokojnie, Pound frenetycznie. Mann starał się być komunikatywny, Pound brnął przez meandry własnej wyobraźni i wiedzy, nie przejmując się tym, czy ktokolwiek go rozumie. Toteż kiedy Amerykanie ujęli go, zamknęli w klatce wystawionej na słońce, po czym wytoczyli mu proces o zdradę i chcieli skazać na śmierć (duża odmiana względem losów Manna), obrońcy wskazywali między innymi właśnie na to, że mowy Pounda nie były szkodliwe, bo nikt ich nie rozumiał. Ostatecznie umieszczono go w zakładzie zamkniętym, gdzie spędził dwanaście lat. Losy modernistów plątały się równie mocno, jak mocna była ich twórczość na swoje czasy.

A jak jest we współczesności? Czy pod koniec XX wieku i na początku wieku XXI jest jeszcze możliwa sytuacja typu „wielki twórca przemawia do ludzi, piętnując zło” (względnie, jak Pound, wychwalając je)? Jest z tym trudniej niż w latach 40. Kto to jest dzisiaj „wielki twórca”? Jakim środkiem przekazu miałby się on posługiwać? Kto by go ewentualnie słuchał? „Ludzie ducha” nie występują dziś chętnie w dubbingu zbiorowego sumienia, chyba nawet nie tyle z powodu oportunizmu czy tumiwisizmu, ile z racji gorzkiej wiedzy o tym, że ich głos jest dziś mniej donośny niż w czasach Manna. Susan Sontag i Dubravka Ugresić nagłaśniały zbrodnie wojny w Jugosławii, Jonathan Littell próbował tego samego w początkowej fazie wojny domowej w Syrii. Lecz ambasadorem dobrej woli ONZ może dziś zostać raczej Beyoncé niż Toni Morrison, raczej Liam Hemsworth niż Jonathan Franzen. Być może jednak czekają nas nowości, wobec których – kto wie? – nawet najbardziej kontemplatywni obserwatorzy zabiorą głos.

 

Książka:

Thomas Mann, „Niemieccy słuchacze! Przemówienia radiowe z lat 1940–1945”, przeł. Małgorzata Łukasiewicz, posłowie Michał Głowiński, Wydawnictwo Ossolineum, Wrocław 2018.

Kontekst: „Ezra Pound Speaking, Radio Speeches of World War II”, ed. by Leonard W. Doob, Greenwood Press, Westport, Connecticut 1978.

 

* Zdjęcie użyte na stronie głównej: Tomasz Mann w swoim mieszkaniu w Monachium (1932). Źródło: Deutsches Bundesarchiv (CC-BY-SA 3.0).