Wybory do rad dzielnic, osiedli i sołectw – bo takie nazwy jednostek są wymienione w ustawie o samorządzie gminnym – nigdy nie były przedmiotem zainteresowania krajowych mediów czy polityków. W skali kraju wybory te pozostają zupełnie zdecentralizowane, bo ich kalendarz i kadencje ustalają z dużą dowolnością rady gmin, gdzie takie jednostki funkcjonują. Ustawa gminna pozostawia samorządom duże pole do interpretacji zasad budowania i funkcjonowania jednostek pomocniczych, stwierdzając tylko ogólnikowo, że tworzy je rada gminy po konsultacji z mieszkańcami, a ich działanie reguluje statut. Wszystko pozostałe zależy od zainteresowanej gminy. W obszarze nieustannie nowelizowanego i precyzowanego prawa administracyjnego taka luka swobodnego działania dla samorządów jest już rzadkością.

W 2014 roku rząd Platformy Obywatelskiej zdążył jeszcze przeforsować ustawę o funduszu sołeckim, dzięki której gminy mogą ubiegać się o zwrot z budżetu państwa części środków związanych z wydatkami oraz inwestycjami realizowanymi przez jednostki pomocnicze. Sama wysokość kwot jest zazwyczaj kuriozalnie niska – przykładowo w 2018 roku ustawa określa górny limit łącznych wydatków na ten cel z budżetu państwa na ledwie 135 500 złotych. Przy liczbie 40 725 funkcjonujących sołectw, każde z nich średnio może otrzymać nieco ponad 3300 złotych [1]. Naturalnie nie każda gmina ubiega się o dofinansowanie funduszu, więc środki dla zainteresowanych są nieco wyższe, ale nadal pozwalają na dotowanie tylko najbardziej podstawowych wydatków.

Ustawa dotyczy jednak wyłącznie sołectw – w założeniu ma premiować partycypację mieszkańców na niedoinwestowanych terenach wiejskich, w rzeczywistości niestety jawnie ignoruje wszystkie pozostałe jednostki pomocnicze, zwłaszcza miejskie. Tymczasem miasta, a przede wszystkim większe metropolie, aż proszą się o lepsze wykorzystanie możliwości ich osiedli i dzielnic. Miejskie jednostki pomocnicze nie mogą liczyć na żaden ustawowy fundusz, są skazane wyłącznie na dotacje z budżetów miast. Dla przykładu roczne budżety wrocławskich osiedli wynoszą średnio około 40–50 tysięcy złotych, z czego te muszą jeszcze pokryć koszty diet radnych i wszelkie wewnętrzne opłaty administracyjne. Na realizację inicjatyw i potrzeb mieszkańców pozostaje niewiele.

Jeszcze kilka lat temu rady osiedli i dzielnic mogły być rzeczywiście traktowane jako osiedlowe areny sennych dyskusji emerytowanych działaczy, nie zasługując na większą uwagę i finansowanie. Dziś, wobec obecnych niemal w każdej większej aglomeracji ruchów miejskich, aktywistów i organizacji pozarządowych – jednostki pomocnicze stają się ważnymi organami lokalnej demokracji. | Piotr S. Kozdrowicki

Jeszcze kilka lat temu rady osiedli i dzielnic mogły być rzeczywiście traktowane jako osiedlowe areny sennych dyskusji emerytowanych działaczy, nie zasługując na większą uwagę i finansowanie. Dziś, wobec obecnych niemal w każdej większej aglomeracji ruchów miejskich, aktywistów i organizacji pozarządowych – jednostki pomocnicze stają się ważnymi organami lokalnej demokracji. Docelowo mogą pozwolić nie tylko na prezentowanie pomysłów społeczników, ale na realne współrządzenie miastami. W wielkich metropoliach magistrat jest oddalony od mieszkańców, a ci – przychodząc do urzędu z realizacją trywialnych potrzeb (remontów chodników, montażem oświetlenia, zadbaniem o zieleń itd.) spotykają się często z biurokratyczną obojętnością. Tutaj więc skupione wokół obywateli i niewielkich wspólnot jednostki pomocnicze mogłyby stać się instrumentem, przez który środki i uwaga urzędów byłyby kierowane tam, gdzie są najbardziej potrzebne.

Aby było to możliwe, jednostki pomocnicze muszą jednak stać się bardziej samodzielne. Uzyskać swój własny budżet i udział w dochodach miasta, osobowość prawną i zdolność do realizacji lokalnych zadań. W Polsce istnieje tylko jedno miasto, gdzie taki model od lat doskonale się sprawdza – jest nim Warszawa. Ustawodawca zapatrzony w miasto stołeczne tylko w nim dopuścił bowiem szersze możliwości kształtowania ustroju samorządu – niedostępne w innych częściach kraju. Takie rozwiązanie mogło być zrozumiałe na początku lat 90., kiedy zakładano fundamenty polskiego samorządu, a Warszawa była jedynym miastem prawdziwie nieprowincjonalnym. Dziś jednak Wrocław, Kraków, Trójmiasto czy Poznań od wielu lat przeżywają spektakularny rozwój, same stając się kolejnymi polskimi metropoliami. Nie ma już żadnych powodów, by im (oraz innym, mniejszym ośrodkom) nie umożliwić wypróbowania rozwiązań zarezerwowanych dotąd tylko dla stolicy.

Na razie więc przy okazji wyborów samorządowych można przepytać kandydatów na wójtów, burmistrzów i prezydentów, jak chcą wykorzystać potencjał osiedli i sołectw, ile pieniędzy na nie przeznaczyć i jak współpracować z ich przedstawicielami. Po wyborach warto zainicjować szerszą dyskusję. Może nadchodzi powoli czas, by zastanowić się nad zbudowaniem czwartego szczebla samorządu – osiedlowego i sołeckiego.

 

Przypis:

[1] dane za: Bank Danych Lokalnych.