„Istotą francusko-niemieckiego kondominium, wokół którego zbudowano Europę Zachodnią, było obopólnie korzystne porozumienie, na mocy którego Niemcy mieli zadbać o odpowiednie środki gospodarcze, a Francuzi – zachować inicjatywę polityczną”. Wbrew pozorom to nie słowa Jarosława Kaczyńskiego. Tak początki powojennej europejskiej wspólnoty politycznej w eseju „Wielkie Złudzenie” opisuje brytyjski historyk Tony Judt.

„W 1950 roku oficjalnie narodziła się Unia Europejska w postaci kartelu węglowo-stalowego, zdominowanego przez przedsiębiorstwa niemieckie, zarządzanego, ma się rozumieć, przez ponadgraniczną, usytuowaną w Brukseli administrację, w której przeważali Francuzi. Jak brzmiała jej nazywa? Europejska Wspólnota Węgla i Stali”.

Drugi cytat pochodzi z napisanej przez byłego greckiego ministra finansów Yanisa Warufakisa książki „A słabi muszą ulegać”. Z prac obu autorów, których powstanie dzieli 20 lat, jasno wynika, że europejski projekt polityczny – dziś licząca 28 krajów Unia Europejska – nie był pierwotnie niczym więcej niż próbą stworzenia na nowo relacji francusko-niemieckich po II Wojnie Światowej. Tezę tę potwierdza wypowiedź francuskiego polityka Jacques’a Delors’a, który pod koniec swojej kariery został przewodniczącym Komisji Europejskiej: „Stworzenie Europy jest sposobem na odzyskanie marginesu wolności potrzebnego dla [urzeczywistnienia] «pewnej idei Francji»”.

Europejski Lewiatan

Na jakich zasadach zbudowana miała zostać wspólnota, której celem było zagwarantowanie pokoju i umożliwienie rozwoju gospodarczego dwóm największym kontynentalnym państwom, które w ciągu poprzednich kilkudziesięciu lat trzykrotnie (wojna francusko-pruska 1870 roku, I i II wojna światowa) starły się z sobą w walce o hegemonię w Europie? Głos znów oddajmy Judtowi i Warufakisowi:

„Dla jej wielbicieli, jak również wielu polityków i biznesmenów z zachodniej i środkowej Europy, «unia» jest spadkobiercą oświeconego despotyzmu ostatniej wielkiej epoki reform z czasów przed powstaniem państw narodowych. Bo czymże w końcu jest Bruksela, jeśli nie nową próbą osiągnięcia tego ideału skutecznej, powszechnej administracji, wyzbytej partykularyzmów i kierującej się racjonalnym rachunkiem oraz zasadą rządów prawa, którą starali się zaprowadzić w swoich rozpadających się krajach wielcy osiemnastowieczni monarchowie – Katarzyna, Fryderyk, Maria Teresa i Józef II”.

„Korporacjoniści w rodzaju Roberta Schumana i Jeana Monneta stanowczo uważali, że brukselską biurokrację należy skonstruować jako strefę wolną od demokracji. Zwięźle ujął to w jednym z przemówień hrabia Coudenhove-Kalergi, gdy oświadczał, że jego ambicją jest, by Europa «wyparła demokrację» i zastąpiła ją «społeczną arystokracją ducha». Jak zawsze, gdy technokracja, żywiąca głęboką platońską pogardę dla demokracji, zyskuje zbyt dużą władzę, rezultatem jest antyspołeczna, bezduszna i bezmyślna autokracja”.

Głosy Judta i Warufakisa znów tworzą dość spójny obraz unijnego projektu. Po katastrofie lat 1914–1945, epoce rozbuchanych nacjonalizmów, niesprawnych demokracji przeradzających się szybko w rządy autorytarne czy wręcz totalitarne, europejscy przywódcy zaprojektowali instytucję odwołującą się do oświeceniowych wzorców racjonalnej administracji, równości wobec prawa i tolerancji. Powołali do życia Lewiatana, ignorując jednocześnie dwa „największe wynalazki” Europy XIX i początków XX wieku: państwa narodowe i podstawę nowożytnych demokracji – suwerenny lud (demos) wybierający, kontrolujący i rozliczający swoich przedstawicieli, a w związku z tym legitymizujący wszelkie działania władzy.

Jeśli przyjmiemy perspektywę lat 50. ubiegłego stulecia, wybór ten wydaje się zrozumiały. Co więcej (pomimo tego, że europejska wspólnota jest w permanentnym kryzysie, ale jakie państwo czy organizacja w nim nie jest) okazał się niezwykle skuteczny. Europejska wspólnota umożliwiła, a przynajmniej ułatwiła odbudowę europejskiej gospodarki po traumie I i II wojny światowej. Nieustannie zapewnia utrzymywanie pokoju w targanej wcześniej konfliktami Europie. Stała się elitarnym klubem, do którego aspirowały i nadal aspirują biedniejsze kraje południowej i wschodniej części kontynentu; nadzieją na istnienie miejsca na ziemi, w którym ma szansę zrealizować się fukuyamowski koniec historii.

Hegemoniczny tandem i racjonalna biurokracja

Wydaje się jednak, że europejski projekt w dotychczasowym kształcie najlepsze lata ma już za sobą. Pierwotnie został stworzony dla sześciu krajów, nie przypadkiem będących kiedyś centrum pierwszego uniwersalistycznego państwa Europy kontynentalnej – cesarstwa Karola Wielkiego, od tego czasu najbogatszych regionów kontynentu. Wymyślono go dla Europy rozdzielonej żelazną kurtyną i podzielonych Niemiec. Po zjednoczeniu których, jak stwierdza Judt, nie da się dłużej opierać stosunków Francji z Niemcami „na takim oto założeniu: wy udajecie, że nie jesteście potężni, a my udajemy, że nie dostrzegamy, że jesteście”.

Powojenna idea europejskiej wspólnoty politycznej została oparta na dwóch filarach – hegemonii tandemu francusko-niemieckiego i budowie niekontrolowanej społecznie, działającej przede wszystkim na rzecz ujednolicania europejskiego rynku „brukselskiej administracji”. Taka koncepcja Unii wydaje się nie pasować do obecnej sytuacji. Po 1990 roku szybko okazało się, że Niemcy stały się zdecydowanie najpotężniejszym państwem Europy, a postępujące włączanie do Unii krajów Europy środkowo-wschodniej tylko pogłębia ten proces. Tandem francusko-niemiecki nie jest w stanie dalej udawać, że siła obu państw jest porównywalna, a co za tym idzie, Niemcy uzyskują coraz bardziej hegemoniczną pozycję we wspólnocie; pozycję, która w wielu unijnych krajach budzi, powodowany historycznymi doświadczeniami, niepokój.

Brukselska administracja pozbawiona obywatelskiej legitymizacji coraz częściej wchodzi w polityczne konflikty z rządami tworzących Unię krajów. Nawet jeśli konflikty te (jak w przypadku negocjacji z kolejnymi rządami bankrutującej Grecji) rozstrzygane są na korzyść Brukseli, w dłuższej perspektywie osłabiają one projekt europejskiej integracji. Komisja Europejska nie ma bowiem za sobą obywateli, którzy ją wybrali, mało kto będzie więc otwierał szampana, ciesząc się z jej sukcesów. Rośnie natomiast grono przegranych – wyborców, zwyciężonych przez Brukselę, europejskich rządów – i przeciwników „brukselskich elit”, budujących swoją pozycję polityczną na hasłach obrony narodowej suwerenności.

Europejską wspólnotę ignorującą państwa narodowe i demokratyczny demos można było wcielać w życie w atmosferze żywej traumy po dwóch europejskich wojnach. Ten historyczny moment dobiegł końca. Jak stwierdza Judt: „Powinniśmy jednak zdawać sobie sprawę, że narody i państwa istnieją realnie, oraz brać pod uwagę ryzyko, że kiedy się to ignoruje, stają się wyborczą wylęgarnią zajadłych nacjonalistów”. Intuicję tę potwierdza przypadek przegranej w starciach z Unią Grecji, w parlamencie której zasiada jawnie neonazistowska partia Złoty Świt.

Unia w działaniu – przypadek polski

Dobrym przykładem ograniczeń obecnego modelu europejskiej wspólnoty wydaje się spór Komisji Europejskiej z rządem Prawa i Sprawiedliwości. Komisja (przynajmniej na razie, a wzmożona wymiana korespondencji między Warszawą a Brukselą trwa już prawie dwa lata) nie jest w stanie wyegzekwować swoich postulatów. Tymczasem rządzący Polską wykorzystują powstałe napięcie i coraz mocniej akcentują antyunijne hasła.

Sednem tego konfliktu jest przecież tak naprawdę starcie między podporządkowującą sobie kolejne odcinki państwa (przede wszystkim sądy) władzą a tracącymi w związku z tym prawa obywatelami. Komisja nie posiada jednak legitymizacji europejskiego, a w tym także polskiego demosu. Trudno za taką legitymizację uznać zatwierdzanie wybieranych nie przez obywateli Unii, a Radę Europejską członków Komisji przez Parlament Europejski. Za Komisarzami, w tym wiceprzewodniczącym Frankiem Timmermansem nie stoi demokratyczny mandat, którym dysponuje polski rząd. Dlatego właśnie spór, który powinien rozstrzygać się na polu: „jedna wybrana demokratycznie władza (rząd) dokonująca niezgodnych z Konstytucją działań, ograniczających prawa i wolności obywateli, ściera się z inną demokratycznie wybraną władzą (Komisja) broniącą tych praw”, przeradza się w spór Unia Europejska – Polska. Pozbawionej demokratycznej legitymizacji Komisji trudno jest bronić praw obywateli; zamiast tego protestuje ona przeciw łamaniu unijnych traktatów.

Brak demokratycznego mandatu ułatwia pokazywanie Komisji jako obcego ciała „wtrącającego się w wewnętrzne sprawy Polski”, dostarczając amunicji „obrońcom polskiej suwerenności”. Jeśli to nie obywatele Unii powołują i kontrolują działania europejskich komisarzy, to kto? Odpowiedź nasuwa się sama: najpotężniejsze państwo wspólnoty – Niemcy. Taki właśnie przekaz – brukselska administracja działa pod dyktando Berlina na szkodę Polski – będziemy słyszeć od polskiego rządu przez najbliższe lata: „Niemcy odbierają nam europejskie fundusze, bo jako jedyni sprzeciwiamy się ich polityce wpuszczenia do Europy milionów muzułmanów chcących zniszczyć naszą cywilizację. Jak oni śmią? Ci sami Niemcy, moralnie odpowiedzialni za II wojnę światową, niech najpierw zapłacą reparacje, a wtedy może porozmawiamy z nimi o tym, czym jest demokracja”.

Pomimo obłudy tej argumentacji niestety wydaje się ona skuteczna. Bazuje bowiem na kilku istotnych punktach zaczepienia. Po pierwsze, legitymizacja Komisji Europejskiej do decydowania o tym, jakie prawa powinny obowiązywać w krajach członkowskich, wydaje się dużo słabsza od legitymizacji demokratycznie wybranego rządu posiadającego większość parlamentarną. Po drugie, co stara się udowodnić w swojej książce Warufakis, niemiecka hegemonia w Unii Europejskiej jest faktem.

Nowy akt założycielski

W 1996 roku Judt przewidywał trzy scenariusze dla Europy: „Od tej pory Europa będzie zdominowana przez Niemców w jednym z trzech możliwych wariantów: albo stanie się pierwotną (sprzed 1989 roku) Europą Zachodnią, ale pod przywództwem Niemiec – na co, choć niechętnie, przystanie większość polityków z Francji i europejskich krajów śródziemnomorskich – albo proniemiecką Europą Środkową z Niemcami odgrywającymi w rozszerzonej unii dobroczynną rolę, którą zapowiada ich obecne przywództwo; albo antyniemiecką Europą Środkową z Niemcami, których sąsiedzi ze wschodu i południa będą uważali raczej za ciężar i zagrożenie niż źródło korzyści. Ostatnie dwa warianty mogą równie dobrze stać się jednym i tym samym…”.

Dziś widać, jak trafna była ta prognoza. W zależności od sytuacji politycznej Niemcy pełnią dla półperyferyjnych krajów Europy południowej i wschodniej drugą lub trzecią rolę. Dobroczynną w narracji polskich sił proeuropejskich. Przez Greków słusznie uznawani są za ciężar. W retoryce „dobrej zmiany” pojawiają się jako zagrożenie. Im bardziej Niemcy postrzegani będą jako ciężar i zagrożenie, tym szybciej zwrócą się oni ku opcji numer jeden. Przyspieszenia integracji krajów „starej Unii”, ponownego zamknięcia się w granicach imperium Karola Wielkiego.

Żaden z opisanych przez Judta wariantów nie wydaje się trwałym i skutecznym narzędziem europejskiej integracji wszystkich obecnych członków Unii. W pierwszym przypadku czeka ją rozpad, kolejne przypadki „stawania się jednym i tym samym” będą prawdopodobnie w dłuższej perspektywie paliwem dla antyniemieckich, a tym samym antyunijnych, nacjonalistycznych sił w poszczególnych krajach. Negatywna pamięć o dotychczasowych próbach zaprowadzenia niemieckiej hegemonii w Europie wydaje się zbyt świeża, aby społeczeństwa państw Europy południowej i wschodniej zaakceptowały dominującą rolę Berlina. Nawet gdyby Niemcy faktycznie starały się odgrywać w tych krajach czysto dobroczynną rolę, co – jak pokazuje przypadek grecki – jest mocno wątpliwe.

Unia, aby przetrwać, dalej gwarantować Europie pokój, działać na rzecz dobrobytu Europejczyków, zapewniać Staremu Kontynentowi silną pozycję w świecie, stać się faktyczną polityczną wspólnotą, a nie tylko strefą wolnego przepływu osób i dóbr, musi zostać wymyślona na nowo. Potrzebuje nowej zasady założycielskiej zastępującej dotychczasowe rządy racjonalnej administracji i niemiecką hegemonię. Nie może dłużej udawać, że nie dostrzega roli, jaką odgrywają w Europie państwa narodowe. W opozycji państwo-Unia w dłuższej perspektywie projekt integracji zawsze będzie przegrany.

Jak przekonuje w swojej książce Warufakis, Unia potrzebuje nowego europejskiego demosu, siły mogącej przeciwstawić się odradzającym się nacjonalizmom. Siły pozwalającej powiedzieć o sobie unijnym urzędnikom „My, naród”, wybierającej ich w demokratycznych wyborach, kontrolującej i legitymizującej ich działania. Jak stwierdza Warufakis, nowe unijne instytucje muszą zacząć odzwierciedlać realne konflikty między „grupami wpływów a klasami społecznymi”, a nie jak dotychczas zarządzać „interesami kartelu przemysłowego – składającego się z przedsiębiorstw przemysłu ciężkiego z Europy Środkowej” (pod nazwą „Europa Środkowa” Warufakis rozumie kraje tworzące pierwotnie Europejską Wspólnotę Węgla i Stali). Choć projekt ten może wydawać się utopijny, jest chyba jedyną alternatywą dla słabnącej integracji i rosnących narodowych antagonizmów, prędzej czy później prowadzących do kolejnego konfliktu.

***

Tekst powstał w oparciu o przemyślenia i cytaty pochodzące z książek „A słabi muszą ulegać” Yanisa Warufakisa i „Wielkie złudzenie? Esej o Europie” Tony’ego Judta.