Który kawałek Polski jest najbardziej polski? Zdaniem premiera Morawieckiego jest to Westerplatte: „Jakże symboliczny jest ten skrawek Polski – tworzony, kształtowany przez dziesiątki, przez setki lat z różnych części całej naszej ojczyzny. Drobinki ziemi, które niosła tutaj Wisła i wszystkie rzeki i rzeczki, które do niej dopływały przez wszystkie prastare regiony naszego kraju od beskidzkich źródeł, stworzyły ten półwysep. Trudno o bardziej polski kawałek Polski” – mówił premier 1 września.

W rankingu najbardziej polskich kawałków Polski miejsce w czołówce zająłby też przypuszczalnie Leżajsk. Ziemia leżajska, jak wyjaśniał prezydent Duda, „to taka ziemia, która jest wrośnięta w Polskę i polskość właściwie od zawsze. To w jakimś sensie kolebka polskości. Oczywiście, ktoś powie: «Gniezno, Poznań, Kraków» – jasne. Ale tutaj są całe stulecia, wieki polskości, tu są całe wieki kolejnych pokoleń Waszych rodzin – to jest Wasza ojcowizna, Wasza ziemia, w nią wrośliście. To jest polski korzeń – korzeń naszej tożsamości, mentalności, tego wszystkiego, dzięki czemu możemy powiedzieć, że jesteśmy Polakami”.

Podobne deklaracje, wypowiadane raz po raz w różnych miejscach kraju, mogą się wydać nieco zabawne, trudno jednak nie zauważyć, że mają one głębszy sens. Prawicowe ruchy antyliberalne nie mają może wiele szacunku dla praw mniejszości czy dla trójpodziału władz, dają jednak ludziom poczucie wspólnoty.

Coraz większa grupa liberalnych autorów przekonuje, że właśnie na tym polega problem liberałów. Nie znajdują oni środków budowania wspólnoty – i dlatego słabną. Zgodnie z tak zarysowaną perspektywą, w miejsce przesadnego akcentowania praw mniejszości, liberałowie powinni poszukiwać nowych źródeł solidarności społecznej, co pomogłyby odwrócić antyliberalny trend w polityce międzynarodowej.

Kłopoty z tożsamością

Zwróćmy uwagę na trzy przykłady. Bank otworzył Mark Lilla, którego artykuł „The end of identity liberalism”, opublikowany w 2016 roku w dzienniku „The New York Times”, wywołał falę polemik. W wydanej następnie książce „Koniec liberalizmu, jaki znamy. Requiem dla polityki tożsamości”, Lilla przeciwstawia się polityce opartej na idei przynależności do pewnej szczególnej, poszkodowanej w przeszłości grupy, której krzywdom należy zadośćuczynić – tytułowej polityce tożsamości. Polityką tego rodzaju kierują słuszne intencje, ale prowadzi ona do sytuacji, w której społeczeństwo zaczyna przypominać archipelag niezwiązanych ze sobą wspólnot połączonych jedynie poczuciem krzywdy. W dodatku, stygmatyzacji ulega także społeczna większość, której przypisana zostaje historyczna odpowiedzialność za krzywdy mniejszości. W konsekwencji, konflikt społeczny narasta, a poczucie wspólnoty maleje.

Lilla uważa, że jeśli liberałowie chcą znów odnosić polityczne zwycięstwa, muszą uczynić dwie rzeczy. Po pierwsze, powinni zrezygnować z walk tożsamościowych, a skupić się na walce o instytucje, w czym celowała w ostatnich dekadach amerykańska prawica. Po drugie, liberałowie powinni apelować do jak najszerszej grupy obywateli, zamiast ograniczać swój przekaz do grona poszkodowanych mniejszości. Zgodnie z wizją, która przypomina ideę patriotyzmu konstytucyjnego, liberałowie powinni odwoływać się do pojęcia wspólnego obywatelstwa, z którym wiążą się określone uprawnienia i poczucie wspólnoty losu.

Nieco później głos zabrał słynny filozof polityki Francis Fukuyama. W nowej książce „Identity: The Demand for Dignity and the Politics of Resentment” śledzi historię samego pojęcia tożsamości w swym obecnym znaczeniu, podążając w tym celu historyczną ścieżką od starożytnej Grecji, przez reformację i romantyzm, po kulturę terapeutyczną drugiej połowy XX wieku. W przeciwieństwie do Lilli, Fukuyama uważa, że polityki tożsamości nie można się pozbyć. Potrzeba uznania jest elementem natury ludzkiej, blisko związanym z poczuciem godności i dumy własnej, a także z doznaniem gniewu, przeradzającego się w resentyment w sytuacji braku uznania ze strony innych.

Fukuyama krytykuje ideę, że w każdej jednostce tkwi pewna wewnętrzna prawda, którą musi ona odkryć, jeśli ma żyć w zgodzie ze sobą – dążenie do odkrycia autentycznego „ja”. Jego zdaniem, liberałowie, którzy nadmiernie ulegli szerzącemu się resentymentowi, stracili kontakt z największą grupą elektoratu, czyli białą klasą pracującą.

Autor zapewne zarzuca sieci zbyt szeroko, niepotrzebnie sprowadzając wyjaśnienie rozmaitych przemian społecznych, od ruchu #MeToo do wojny Putina na Ukrainie, do jednego czynnika – thymos, części duszy, która pragnie uznania godności. Wniosek, jaki Fukuyama wyciąga z tych analiz, jest niemniej taki, że skoro polityki tożsamości nie można się pozbyć, to trzeba rozwiązywać problemy społeczne, które stoją u źródeł resentymentu, ale przede wszystkim poszukiwać możliwie inkluzywnych form autoidentyfikacji.

Propozycję tego rodzaju formułuje też Yascha Mounk. W wydanej niedawno i przetłumaczonej na kilka języków książce „The People vs. Democracy”, autor przekonuje, że zwycięstwo Donalda Trumpa jest nie tylko przyczyną słabości liberalnej demokracji, lecz także konsekwencją bardziej długotrwałych procesów. Zdaniem Mounka problem polega właśnie na tym, że liberałowie zaniedbali kwestię zbiorowej tożsamości. W konsekwencji prawica zawłaszczyła zdolność apelowania do narodu jako pewnej społecznej całości. Mounk sądzi, że jeśli liberałowie mają odzyskać szerokie poparcie, to odpowiedzią polityczną powinien być liberalny nacjonalizm .

Cena spokoju

Choć ubrane w inne słowa, na podstawowym poziomie cele Lilli, Fukuyamy i Mounka wydają się identyczne. Wszyscy trzej autorzy pytają o to, jak pogodzić liberalizm z demokracją. W obliczu wzrostu popularności antyliberalnych ruchów politycznych, które przedkładają wizję zjednoczonej woli ludu nad uznanie dla indywidualnych wrażliwości ludzi, poszukują sposobu na sformułowanie wizji wspólnoty, w której wyobraźnia polityczna kierowałaby się zarówno ideałami indywidualnych praw, jak i zbiorowych dążeń, wymogami wolności i solidarności. Różnią ich jedynie intuicje w kwestii tego, jak należałoby nazwać wspólnotę tego rodzaju.

Zgłaszane przez nich postulaty na pierwszy rzut oka mogą wyglądać rozsądnie – kto nie chciałby żyć w liberalnej demokracji, która cieszy się powszechnym poparciem. Propozycje wspomnianych autorów mogą jednak budzić wątpliwości. Niektórzy politolodzy twierdzą, że amerykański system polityczny osiągnął względną stabilność dopiero w drugiej połowie XIX wieku, a cena owego spokoju politycznego była gorzka [1]. U źródeł cywilizowanych stosunków między republikanami i demokratami leżało mianowicie przyzwolenie na przyjęcie praw, które sankcjonowały segregację rasową i ograniczały prawa wyborcze Afroamerykanów. Z tej perspektywy system polityczny w USA zaczął ponownie tracić stabilność, począwszy od sukcesów ruchu praw obywatelskich z lat 60. XX wieku. Jeśli odrzucenie polityki tożsamości miałoby na nowo zapewnić Stanom Zjednoczonym społeczny pokój, mogłoby się to stać za cenę ponownego ograniczenia praw mniejszości. Manipulowanie prawem wyborczym mające ograniczyć niektórym grupom społecznym możliwość oddania głosu jest przecież w USA do dzisiaj na porządku dziennym .

Pojawiają się zatem głosy, że krytycy polityki tożsamości są nadmiernie zadowoleni z siebie. Zachowują się tak, jakby ludzie nie potrzebowali już żadnych fundamentalnych starań o sprawiedliwość i mogli po prostu zjednoczyć się wokół czegoś wspólnego. Zgodnie z tak przedstawionym zarzutem, na odrzucenie polityki tożsamości mogą sobie pozwolić jedynie przedstawiciele grup uprzywilejowanych, a już szczególnie biali profesorowie, którzy spędzają zbyt wiele czasu w drogich lokalach na nowojorskim Manhattanie. Innymi słowy, liberałowie mogą porzucić politykę tożsamości jedynie za cenę społecznej niesprawiedliwości. Toczy się bowiem realna walka polityczna, którą trzeba wygrać.

Także postulat liberalnego nacjonalizmu wykazuje istotne słabości. Po pierwsze, liberałowie zawsze będą mniej autentycznymi nacjonalistami niż ich prawicowi konkurenci. Sam Mounk jest Amerykaninem urodzonym w Niemczech, który na co dzień rezyduje w Londynie. Przypomina zatem raczej paradygmatycznego globalistę. Trudno zresztą tak po prostu zostać nacjonalistą, nacjonalizm wiąże się z rodzajem uczucia, którego nie da się wymusić czysto strategicznie. Po drugie, Mounk adresuje swoje zalecenia do liberałów amerykańskich, ale nie wydaje się, by zachęcał do nacjonalizmu, na przykład, Niemców.
Z pewną oczywistością nasuwa się jeszcze inny typ zarzutów – wielu komentatorów przypomina, że w obliczu współczesnych wyzwań ekologicznych oraz technologicznych, potrzebujemy raczej myślenia w kategoriach globalnych niż zasklepiania się w przygodnych tożsamościach narodowych [2].

Obietnica naszego kraju

Trudno nie odnieść wrażenia, że Polska znajduje się gdzieś na uboczu podobnych dyskursów. Przede wszystkim, polityka tożsamości nigdy tak naprawdę w Polsce nie zaistniała, a jeśli istniała, to w wersji prawicowej, prezentowanej przez PiS. Skoro jej u nas nie było, to trudno nawoływać z pozycji liberalnych do rozliczenia jej ekscesów. Z kolei współczesne znaczenie polskości domaga się przemyślenia, nie mamy bowiem wypracowanych modeli życia zbiorowego w normalnym, stabilnym państwie liberalnej demokracji.

W opublikowanej dwadzieścia lat temu książce „Spełnianie obietnicy naszego kraju”, amerykański filozof Richard Rorty pisał, że wspólnotę polityczną spajać może lojalność wobec pewnej obietnicy – lojalność wobec wymarzonego kraju. Z tej perspektywy, jesteśmy częścią jednej wspólnoty wtedy, gdy przyświeca nam wspólne marzenie – a może wtedy, gdy prowadzimy spór o to, czym jest owo marzenie i jak doprowadzić do jego realizacji.

Jak wskazuje w książce „Koniec pokoleń podległości” Jarosław Kuisz, po raz pierwszy od XVIII wieku rodzą się dzieci pokolenia Polaków, którzy całe swoje życie spędzili w niepodległym kraju. Będą one żyły innymi problemami niż poprzednicy. Znaczenie życia wspólnotowego, w tym polskości, w epoce niepodległości będzie więc ulegało zmianie. Wyobraźnię polskiej sceny politycznej wciąż kształtują jednak kody myślowe pochodzące z epoki podległości. O sens naszej wspólnoty w czasach niepodległości trzeba dopiero zapytać. Nikt nie odpowie za nas na pytanie o to, na czym polega obietnica naszego kraju na początku XXI wieku.

 

Przypisy:

[1] Zob. Steven Levitsky i Daniel Ziblatt, „Tak umierają demokracje”, wyd. Fundacja Liberté, Łódź 2018.

[2] Z nowych publikacji zob. np. prace badacza społecznego Bruno Latoura, „Facing Gaia. Eight Lectures on the New Climatic Regime” czy popularnego historyka Yuvala Noah Harariego, „21 lessons for the 21st century”.