Kiedy Robert Biedroń udziela wywiadu większości mediów po stronie przeciwnej PiS-owi, wiadomo z pewnością, że zostanie spytany o to, dlaczego „po prostu” nie przyłączy się do Koalicji Obywatelskiej. Każdego, kto nie chce się zapisać do podziału na partię rządzącą i opozycję, grupa publicystów natychmiast przywołuje do porządku i każe stanąć w równym szeregu. Wszystko w imię obrony demokracji liberalnej. Problem w tym, że jednym z fundamentów demokracji liberalnej jest właśnie ochrona prawa do bycia innym.

„Sorry, taki mamy system”. Na pewno?

Rozmowa Biedronia z Dominiką Wielowieyską w Radiu Tok FM nie była pod tym względem wyjątkiem. Prowadząca po raz kolejny twierdziła, że działania na własną rękę de facto sprzyjają PiS-owi, ponieważ nasz system rzekomo promuje największe partie. Celowo piszę „rzekomo”, bo ten argument jest prawdziwy tylko w ograniczonym stopniu. Gdyby bowiem w poprzednich wyborach parlamentarnych startowały tylko dwie partie – PiS i Platforma Obywatelska z Ewą Kopacz na czele – przewaga Kaczyńskiego w parlamencie była prawdopodobnie jeszcze większa niż jest obecnie.

Nieszczęśliwy wynik lewicowej koalicji w poprzednich wyborach dał Zjednoczonej Prawicy sejmową większość. Ale gdyby ani lewica, ani żadne inne ugrupowanie poza Platformą w ogóle w wyścigu nie brało udziału, sukces PiS-u byłby jeszcze wyraźniejszy. Kiedy więc po raz kolejny usłyszymy wezwania do zjednoczenia podparte twierdzeniem: „sorry, taki mamy system”, warto pamiętać, że jest to argument dalece ograniczony.

Nieszczęśliwy wynik lewicowej koalicji w poprzednich wyborach dał Zjednoczonej Prawicy sejmową większość. Ale gdyby ani lewica, ani żadne inne ugrupowanie poza Platformą w ogóle w wyścigu nie brało udziału, sukces PiS-u byłby jeszcze wyraźniejszy. | Łukasz Pawłowski

Wyborca nie jest przechodni

Oczywiście, co bardziej radykalni unioniści twierdzą, że gdyby na scenie politycznej zostały tylko dwa bloki, wówczas wszystkie głosy, które w innych warunkach trafiłyby do Biedronia, Zandberga, Śpiewaka itd., karnie powędrowałyby na kontro anty-PiS-u, a jego liderzy mogliby ze spokojem patrzeć na rosnące słupki. Nic bardziej mylnego! Już nieraz pisaliśmy na tych łamach, że polityka to nie matematyka i – dajmy na to – 10 procent poparcia dla Roberta Biedronia nie równa się 10 procentom poparcia dla Roberta Biedronia w sojuszu z PO i Nowoczesną. Poparcia dla odrębnych politycznych bytów nie można po prostu zsumować po połączeniu się tychże bytów. W ostatnich amerykańskich wyborach prezydenckich Bernie Sanders ostatecznie poparł kandydaturę Hillary Clinton, ale nie wszyscy jego wyborcy zrobili to samo. Zgodnie z hasłem „Bernie or bust” [Bernie albo nic] część została w domu, a część – ta najbardziej antysystemowa – czując się zdradzona, wybrała Trumpa.

Nie trzeba zresztą sięgać za ocean, by zobaczyć, że sumowanie poparcia nie działa. Także w naszych wyborach, kiedy jakaś partia lub kandydat rezygnują ze startu i zachęcają do głosowania na innego kandydata, nie cały ich elektorat owych zachęt słucha. Niektórzy wyborcy po prostu zostają w domach, ponieważ po odpadnięciu „swojego” kandydata nie widzą dla siebie oferty. Gdyby Biedroń rezygnował z własnego szyldu na rzecz Koalicji Obywatelskiej, byłoby podobnie.

Hola, hola! – odpowie unionista – jeśli z grupy wyborców lewicy choćby tylko połowa trafiła do obozu anty-PiS-u, a reszta została w domach, to i tak lepiej, niż gdyby te głosy miały trafić do mniejszej partii prezydenta Słupska, bo wtedy jest ryzyko ich „zmarnowania”. I to nie do końca prawda. Demobilizacja części wyborców oznacza bowiem niższą frekwencję w ogóle, a w takiej sytuacji każdy głos – niezależnie na jaką partię oddany – waży więcej. W państwie złożonym ze 100 ludzi głos każdego znaczy więcej niż w takim, gdzie głosuje tysiąc osób. Obniżając frekwencję, pomagamy więc partii, której elektorat jest najbardziej zdyscyplinowany. A znaczna część elektoratu PiS-u taka właśnie jest.

Polityka to nie matematyka i – dajmy na to – 10 procent poparcia dla Roberta Biedronia nie równa się 10 procentom poparcia dla Roberta Biedronia w sojuszu z PO i Nowoczesną. | Łukasz Pawłowski

Krótko mówiąc, pragmatyczne argumenty „unionistów” na rzecz zjednoczenia mają wiele słabości. Oczywiście, gdyby PiS miało przeciwko sobie 20 małych partyjek, to z pewnością byłoby mu łatwiej. Ale w tej chwili takiej sytuacji nie ma.

Poczekajcie na „lepsze czasy”

Pragmatyzm to jednak nie wszystko – jest jeszcze kwestia wiarygodności. Obrońcy liberalnej demokracji i związanych z nią wolności w tej chwili nawołują do ich ograniczenia: schowania części poglądów do kieszeni w imię „wyższej wartości”, jaką jest odsunięcie PiS-u od władzy. Wyobraźmy sobie, że – mimo jej wszystkich wad – ta strategia zadziała i wielka Koalicja Obywatelska, od Romana Giertycha po Roberta Biedronia, pokona PiS w wyborach europejskich i parlamentarnych. Czy wtedy będzie się mogła podzielić? Absolutnie nie, bo jeśli to zrobi, PiS zdominuje parlament. A poza tym w kolejnym roku czekają nas wybory prezydenckie i tu też należałoby wystawić jednego, wspólnego kandydata, żeby żaden głos „się nie zmarnował”, a PiS nie wygrało.

Z walką o swoje postulaty Biedroń i jemu podobni muszą więc poczekać na „lepsze czasy”, kiedy zagrożenie ze strony PiS-u zniknie. Kiedy to będzie? Nie wiadomo. Do tego czasu mogą mieć swoje poglądy, ale lepiej, żeby się z nimi nie wychylali, w imię społecznego spokoju i mglistej obietnicy, że kiedyś będzie lepiej. Zabawne. Jeszcze kilka lat temu dokładnie to samo mówiono organizatorom pierwszych parad równości.

 

Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: UM Słupsk.