Nie żebym „7 uczuciami” bez reszty się zachwycił, nie dostrzegał w nim wad, miał za arcydzieło. Przeciwnie, Koterski ma w dorobku filmy bardziej znaczące i w większym stopniu spełnione. Jednak wciąż jest to w polskim kinie ktoś niepodrabialny, autor pełną gębą, twórca, co nie kalkuluje i idzie na całość, ryzykując nawet kompletne odrzucenie widowni.
Choćby dlatego, a przede wszystkim ze względu na niepodważalną jakość obrazu, należało się Koterskiemu coś więcej niż wymyślona chyba naprędce Nagroda Specjalna Jury. „7 uczuć” podzieliło ją z „Klerem” Wojciecha Smarzowskiego, co skłania do przypuszczeń, iż jury obdarowało nią tytuły niewygodne, których pominąć nie wypadało, ale uhonorować bardziej szczodrze nie chciało albo z jakichś przyczyn (łatwo domyślać się jakich) nie mogło.
Rzecz jasna w większej mierze dotyczy to filmu Smarzowskiego, ale Koterski też de facto przepadł. Mimo że na konferencji prasowej powiedział wprost, iż uważa „7 uczuć” za najważniejszy film, jaki w życiu nakręcił i jest z niego bardzo dumny. A wcześniej mógł poczuć zdecydowaną aprobatę widowni, cieszącej się, że wraz z Adasiem Miauczyńskim wrócił stary dobry Koterski. Reżyser, który podkłada nam przed oczy krzywe zwierciadło i sprawia, że chcemy się w nim zobaczyć nawet wtedy, gdy dobrze wiemy, że obraz nie będzie zachwycający.
„Dzień świra” to jest Koterskiego opus magnum, rzecz na miarę Mrożka, tyle że Mrożka depresyjnego, Mrożka na psychotropach. | Jacek Wakar
W nowym filmie autora „Dnia świra” Adasia gra syn Koterskiego, Michał. Był wcześniej ekranowym synem Miauczyńskiego, a teraz dorósł, by zmierzyć się z jedną z najbardziej emblematycznych ról w polskim kinie. Bo Miauczyński to jest Miauczyński – gość, który stał się najbardziej wyrazistym odwzorowaniem polskiego sfrustrowanego inteligenta, walczącego ze światem i eksponującego w tej walce wszystkie obsesje, kompleksy, nerwice i słabości. Był Adasiem Cezary Pazura, genialnie grał go Marek Kondrat. Prawdopodobnie dla mnie właśnie on pozostanie Adasiem numer jeden, może dlatego, że zagrał główną rolę w „Dniu świra”. To jest Koterskiego opus magnum, rzecz na miarę Mrożka, tyle że Mrożka depresyjnego, Mrożka na psychotropach. Tu skupił Koterski wszystkie frustracje swoje i sobie podobnych. Tu bez znieczulenia sportretował polską inteligencję, poniewieraną przez komunę i po komunie, cynicznie wykorzystywaną, oszukiwaną, bez żenady. Monolog Kondrata przy odbieraniu nauczycielskiej pensji, pełen wściekłości i rozpaczy, mam ciągle w uszach i uważam za jedną z najważniejszych scen, jakie kiedykolwiek dało nam polskie kino. „Dzień świra” nie postarzał się ani o jotę, do dzisiaj pozostaje arcydziełem Koterskiego, jego kinem esencji. To jest film jak lekarstwo. Trzeba go aplikować raz na jakiś czas, aby przypomnieć sobie, skąd się przychodzi, jaką ma się w sobie krew.
Wcześniej nakręcił Koterski wspaniały „Dom wariatów”, bolesne „Życie wewnętrzne”, masową popularność przyniosło mu „Porno”, „Nic śmiesznego” i „Ajlawju”. Gdy mógł odcinać od niej kupony, „Dniem świra” zdecydowanie zmienił ton. W podobnej tonacji osadził „Wszyscy jesteśmy Chrystusami” – film znacznie już słabszy, choć ekshibicjonistycznie szczery w rozliczeniu się z demonem alkoholizmu. Później przyszło kompletnie chybione „Baby są jakieś inne” – rozpisany na dwa głosy Adama Woronowicza i Roberta Więckiewicza słowotok typowego dla Koterskiego bohatera – utwór jakoś ułomnie ciekawy jedynie z powodu złamanej frazy Koterskiego, tu najmocniej oddziałującej na widza, ale poza tym do zapomnienia.
„7 uczuć” trzeba zobaczyć, bo autorów miary Marka Koterskiego dziś w polskim kinie poza nim nie mamy. | Jacek Wakar
Można powiedzieć o Marku Koterskim – albo powtórzyć to pod adresem bardzo wielu artystów – że traktuje kino jak autoterapię, że służy mu ono do odpędzania własnych demonów. Ze słów reżysera wynika niezbicie, że traktuje swego syna wyjątkowo i nie ma dla niego nikogo na świecie ważniejszego. I vice versa. Tyle że nie trzeba wiedzieć bardzo dużo, by wywnioskować, że chyba nie zawsze tak było. Dlatego pewnie między innymi Marek Koterski podarował Michałowi Adasia i być może dlatego nakręcił „7 uczuć”. Nie da się bowiem ukryć, że wszystkie ostatnie dzieła autora „Domu wariatów”, a to w szczególności, układają się w na wskroś osobisty rachunek sumienia twórcy, a my otrzymujemy dostęp do jego fragmentu. Zżymają się niektórzy na finał „7 uczuć”, gdzie formułuje reżyser wprost i rzeczywiście łopatologicznie apel o rozumne, odpowiedzialne i godne rodzicielstwo. I do tego zmierza cały jego film. Do oskarżenia o brak rozmowy z dziećmi, o odebranie im godności i głosu. To są sprawy, o których warto mówić jasno i dużymi literami. Nawet ryzykując oskarżenia o brak wyczucia i dobrego smaku.
„7 uczuć” jest rozliczeniem z dzieciństwem Adasia i podkreśleniem, że ten najważniejszy czas w życiu wpływa na dalsze nasze losy. Pomysł Koterskiego polega na tym, że dwunastoletnich bohaterów grają aktorzy dorośli, w szkolne mundurki poprzebierane są największe gwiazdy polskiego kina. Zatem Figura, Bogdańska, fenomenalna Gabriela Muskała w roli klasowej prymuski, Chyra, Karolak, Mastalerz, Dorociński upychają się w szkolnych ławkach i odpowiadają na pytania o dopływy Nilu. A potem wybiegają na rozświetloną słońcem Agrykolę, aby przerzucać się wyliczankami i wyzwiskami w swoistej wojnie na miny, jak z „Ferdydurke” Gombrowicza. Nie da się ukryć zresztą, że duch autora „Operetki” jawnie patronuje nowemu dziełu Koterskiego, stając się czymś więcej niż tylko sztafażem formy.
Aktorzy grają wspaniale, co ma dla filmu także niekorzystne następstwa. Zdaje się bowiem, że Koterski był tak zachwycony doskonałą dyspozycją swej obsady, że zapatrzył się na aktorów i nie zauważył, że szkolna część „7 uczuć” jest jednak za długa, że gagi i rozwiązania powtarzają się i całość zaczyna jechać na jałowym biegu. Wolałbym, żeby reżyser i autor scenariusza bardziej epizody zrównoważył. Tym bardziej, że traci na tym opowieść rodzinną, z wybitną Mają Ostaszewską (matka Adasia) i niemal tak samo dobrymi Woronowiczem (ojciec) i Więckiewiczem (brat).
Tak czy inaczej, „7 uczuć” trzeba zobaczyć, bo autorów miary Marka Koterskiego dziś w polskim kinie poza nim nie mamy. Kilka lat temu dane mi było przeprowadzić z artystą przejmującą rozmowę w radiowym studio. Powiedział w niej, że całe życie kręci filmy dla kolegów z młodości chmurnej i durnej, dla druhów z wrocławskiej dzielnicy. Po obejrzeniu „7 uczuć” będą ze starego kumpla dumni.
Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Michał Koterski w filmie „7 uczuć”. Fot. Materiały prasowe / WFDiF