Zacięta rywalizacja między Patrykiem Jakim a Rafałem Trzaskowskim o rząd dusz mieszkańców stolicy emocjonowała nie tylko samych warszawiaków, ale z uwagi na rozmach i dostęp do ogólnopolskich środków masowego przekazu docierała do fanów Patryka Jakiego rozsianych po całym kraju. W tym mieszkańców miast, gdzie kampania miała senny, mdły i przewidywalny przebieg. Czyli na przykład Krakowa.

Gwiazdki z nieba

Przez całą kampanię Patryk Jaki mamił mieszkańców Warszawy różnymi obietnicami: od wybudowania nowych linii metra gęsto obsianych żłobkami i przedszkolami, po całą nową dzielnicę. Prezentował się jako młody, ambitny i uczciwy Robin Hood bezwzględnie rozprawiający się z reprywatyzacją. Samotny bohater – co prawda popierany przez partię rządzącą i jej zaplecze – stający przeciwko „układowi”, który oplótł stolicę za rządów Hanny Gronkiewicz-Waltz.

Z pewnością nie można odmówić Jakiemu i jego sztabowi ogromnego zaangażowania i wysiłku włożonego w kampanię. Tysiące rozdanych jabłek (na pewno polskich), deszcz pomysłów, obietnic i wszechobecność kandydata w sieci robiły momentami wręcz onieśmielające wrażenie.

Jednak te wybory były przede wszystkim wojną nie na obietnice, ale na wizerunki. Jak na łamach „Kultury Liberalnej” mówiła prof. Anna Giza, polityka zmieniła się w teatr, w którym już o nic nie chodzi poza samym spektaklem.

Bloki kontra biblioteki

Pod sam koniec kampanii, kiedy wszystkie obietnice zostały już złożone, błędy przeciwników wytknięte, a swoje zasługi wychwalone, został sam Jaki – osoba apelująca o głosy. Porównujący głosowanie na niego do walki w powstaniu warszawskim [sic!] i z bólem przyznający, że Trzaskowski jest jednak… przystojny.

Ostatni spot wyborczy, wypuszczony tuż przed ciszą wyborczą, był rozdzierający i chwytający za serce. Kandydat porzuca w nim tło z regałem z książkami, które okazało się wynajętym studio, i wraca do narracji zwykłego Patryka, który urodził się na opolskim blokowisku. Zaznacza, że w przeciwieństwie do kontrkandydata nie miał zagranicznych stypendiów ani arystokratycznych korzeni. Tak jak większość z nas miał nic nie znaczyć i zginąć gdzieś w masie. Gdy piękniś Trzaskowski szusował na nartach w zagranicznych kurortach i mówił „bążur”, on z zakasanymi rękawami walczył o przywrócenie godności ludziom – powstańcom wyrzucanym na bruk i innym uciśnionym.

Budujący swój image self-made man’a, chłopaka spod bloku, Jaki chce chwycić nas wszystkich nieważnych i maluczkich za serce i stać się „naszym” człowiekiem u władzy. Przedstawicielem nas, czyli ludu prostego, przeciwnego elitom, z którymi walczy. I wszyscy, którzy nie jesteśmy tak uprzywilejowani i obyci jak Rafał, powinniśmy byli zagłosować na Patryka. I wszystko byłoby cudownie, ale to przecież nieprawda. Jaki udawał kogoś, kim nie jest.

Sztuka udawania

Syn lokalnego polityka, przez lata szefa gabinetu prezydenta Opola; politolog po studiach zaocznych, na zagraniczne stypendia nie jeździł nie dlatego, że nie mógł, ale najwyraźniej dlatego, że nie chciało mu się uczyć i wolał biegać po osiedlu z kolegami. Oraz próbować sił w polityce. Karierę polityczną rozpoczął jeszcze w liceum, zaczął od PiS-u, ale później przeszedł do PO, z list której dostał się do rady miasta. A kiedy biegał z kolegami po osiedlu, kibicował lokalnej drużynie i snuł plany wielkiej kariery w polityce, więc siłą rzeczy nie miał czasu nauczyć się jeździć na nartach. Ale trudno jakoś uwierzyć, by jego rodziców nie było na to stać.

Jednak najbardziej jaskrawe w spocie jest coś innego. Ostentacyjne i żałosne czynienie ze swoich kompleksów – bo nie taki piękny, obyty, wykształcony jak Rafał i inne elity – oręża w walce politycznej. Te kompleksy – napędzające jego ambicję i chęć „pokazania”, że może osiągnąć wszystko – miały zjednać mu wszystkich, którzy z jakiegoś powodu czują się gorsi od innych. A raczej przeciwko tym ludziom, wobec których mają kompleksy w nadziei, że im się utrze nosa. Oto przepis na zwycięstwo całego PiS-u, nie tylko Patryka Jakiego.

Owo rozgrywanie różnic klasowych i różnic w dostępie do kapitału kulturowego i społecznego, skądinąd w przypadku Patryka Jakiego fałszywe, pozowanie na zdrowego chłopaka z proletariatu występującego przeciwko pyszałkowatemu inteligentowi trąci propagandowym smrodkiem z czasów słusznie minionych. I pokazuje jednocześnie, jak żywy wciąż jest w Polsce „inteligencki totem” [1], który nakazuje politykom i ludziom zwykłym definiować się przez liczbę książek w domu i czynić z tego atut bądź zarzut.

Gdy Patryk Jaki, syn lokalnego polityka, pozuje na blokersa z dołów społecznych, zwyczajnie udaje kogoś, kim nie jest i nigdy nie był. Gdy premier Mateusz Morawiecki gra męża stanu zatroskanego o los szarego człowieka, a kilka lat wcześniej jako arogancki prezes dużego banku w rozmowie z politykami PO chwali zalety pracy „za miskę ryżu”, także udaje kogoś, kim nie jest.

Podobną strategię stosuje zresztą cała partia. Na przykład wówczas, kiedy kilka dni przed wyborami wypuszcza kłamliwe antyuchodźcze spoty, a jednocześnie po cichu wpuszcza do Polski dziesiątki tysięcy imigrantów zarobkowych z Azji, bo tego wymaga rynek pracy.

I może dlatego, mimo dużych środków włożonych w kampanię samorządową i firmowania jej przez samego premiera, PiS nie odniosło takiego zwycięstwa, na jakie liczyło.

A tymczasem Patryk Jaki już rozważa rezygnację z pracy w tak zwanej komisji reprywatyzacyjnej i myśli o „nowej formule funkcjonowania w polityce”. Można się spodziewać, że wkrótce powróci w nowym wcieleniu skrojonym na potrzeby przypodobania się elektoratowi.

 

Przypis:

[1] R. Smoczyński, T. Zarycki, „Inteligencki totem”, Wydawnictwo Scholar, Warszawa 2017.

*/ Ilustracja wykorzystana jako ikona wpisu: Adrian Grycuk [CC BY-SA 3.0 pl]; Źródło: Wikimedia Commons