Za niespełna tydzień, 6 listopada, Amerykanie będą wybierać Kongres. Walka toczy się o wszystkie miejsca w izbie niższej i jedną trzecią Senatu. Aby odebrać republikanom kontrolę nad Izbą Reprezentantów, demokraci potrzebują zyskać 24 miejsca, a w Senacie tylko 2. Zwyczajowo w „midtermach”, wyborach w połowie kadencji prezydenckiej, cieszących się mniejszym zainteresowaniem wyborców, partia, której przedstawiciel zasiada w Białym Domu, traci miejsca w Kongresie, a czasem też kontrolę nad jedną lub obiema izbami. Oprócz wyborów federalnych, w większości kraju odbędą się także wybory lokalne: na 50 stanów 36 będzie wybierać gubernatora, a większość także stanowe legislatury. Tyle teoria.

Jak będzie w praktyce – trudno powiedzieć. Choć sondaże ogólnokrajowe wskazują, że Amerykanie wyraźnie preferują obecnie demokratów, o niczym to jeszcze nie przesądza. Prawda też, że demokratom sprzyja bezprecedensowa dezercja republikanów z Izby Reprezentantów (aż 39 kongresmenów – w tym spiker Izby, Paul Ryan – postanowiło nie ubiegać się w tym roku o reelekcję). Choć więc powszechnie panuje przekonanie, że republikanie stracą Izbę Reprezentantów, w wielu okręgach kandydaci obu partii idą łeb w łeb, a zatem o ostatecznym wyniku będą decydować tysiące, może setki głosów. Kluczowi okażą się mieszkańcy przedmieść: wykształceni, zamożni biali centryści, którzy w normalnych okolicznościach głosowaliby raczej na konserwatystów, ale – jak pokazują badania – są zmęczeni Trumpem. Część tylko na tyle, by nie pójść na głosowanie, a niektórzy aż tak, że mogą poprzeć opozycję – zwłaszcza, że w tych okręgach kandydatami demokratów są zazwyczaj przedstawiciele partyjnego środka, którzy nikogo nie wystraszą swoim rzekomym radykalizmem. Wiele zależy też od tego, co zrobią kobiety – dowiemy się czy i jak na ich postawę wpłynęła sprawa sędziego Bretta Kavanaugha, czyli to, jak niefrasobliwie republikanie potraktowali stawiane sędziemu zarzuty o molestowanie seksualne.

W pozostałych, ogólnostanowych wyborach – senatorów i gubernatorów – demokraci wystawili w ekipę znacznie bardziej progresywną i zróżnicowaną: startuje rekordowa liczba kobiet, Afroamerykanów, osób LGBT. Kandydaci na gubernatorów Florydy, Georgii i Maryland są czarni, w Kolorado duże szanse na wygraną ma gej, w Vermont kandyduje transseksualna kobieta. Tymczasem republikanie – zwłaszcza od kiedy stali się partią Trumpa – coraz bardziej stają się partią białych mężczyzn. W obecnym Kongresie, mniejszości stanowią 40 procent reprezentacji demokratów i zaledwie 5 procent republikanów.

Demokraci liczą na to, że ta różnorodność pomoże im zmobilizować swój elektorat, który zazwyczaj ignoruje „midtermy” (cztery lata temu do urn poszła ledwie jedna trzecia Amerykanów), zwłaszcza czarnoskórych i Latynosów, oburzonych sposobem, w jaki republikańska administracja traktuje nieudokumentowanych imigrantów. Barack Obama jeździ po kraju i namawia do wzięcia udziału w wyborach, narracja demokratów brzmi: „to najważniejsze midtermy w historii” i – jak pokazują sondaże – odnosi skutki. Rośnie liczba rejestrujących się i głosujących wcześniej (na co pozwala prawo w wielu stanach).

Choć powszechnie panuje przekonanie, że republikanie stracą Izbę Reprezentantów, w wielu okręgach kandydaci obu partii idą łeb w łeb, a zatem o ostatecznym wyniku będą decydować tysiące, może setki głosów. | Piotr Tarczyński

Sęk w tym, że republikanie doskonale wiedzą, jak niekorzystna byłaby dla nich wysoka frekwencja wśród wyborców mniejszościowych, dlatego wszystkimi możliwymi legalnymi środkami starają się utrudnić im oddanie głosu. Najlepszym przykładem jest Georgia, gdzie o władzę nad stanem rywalizują Stacey Abrams, pierwsza (!) Afroamerykanka w historii USA mająca szansę na stanowisko gubernatorskie, oraz Brian Kemp, sekretarz stanu Georgii, odpowiedzialny między innymi za organizowanie wyborów – również tych, w których sam startuje (sic!). Choć Georgia jest stanem „czerwonym” (republikańskim), różnica w sondażach między kandydatami jest znikoma, więc liczy się każdy głos.

Pod pozorem walki z wyimaginowanym zagrożeniem oszustwami wyborczymi w ciągu pięciu lat Kemp wykreślił z list wyborców już setki tysięcy osób. Z 53 tysięcy wyborców, których status jest obecnie „analizowany”, aż 70 procent to Afroamerykanie, stanowiący niecałą jedną trzecią mieszkańców stanu. Do tego dochodzi utrudnianie wydawania dokumentów niezbędnych do wylegitymowania się w lokalu wyborczym, a także zamykanie tychże lokali w starannie wybranych dzielnicach. Podobne sytuacje mają miejsce w innych stanach, między innymi w Dakocie Północnej, gdzie celem są z kolei Indianie, a demokratyczna senator Heidi Heitkamp walczy o reelekcję.

Nie da się jednak ukryć, że na odzyskanie Senatu demokraci praktycznie nie mają szans. Bronią znacznie większej liczby miejsc niż republikanie (w dodatku nierzadko w trudnych, „czerwonych” stanach) i nie mają zbyt wielu możliwości odebrania im mandatów. Ogromne nadzieje budzi wyścig w Teksasie, gdzie urzędujący republikanin, Ted Cruz, ma twardy orzech do zgryzienia z charyzmatycznym Beto O’Rourkiem, ale wydaje się, że są to jednak na razie raczej pobożne życzenia. Teksas rzeczywiście „błękitnieje” z powodów demograficznych, ale na wygraną demokraty w tym stanie trzeba będzie jeszcze trochę poczekać.

Republikanie – zwłaszcza od kiedy stali się partią Trumpa – coraz bardziej stają się partią białych mężczyzn. W obecnym Kongresie, mniejszości stanowią 40 procent reprezentacji demokratów i zaledwie 5 procent republikanów. | Piotr Tarczyński

Gra toczy się o przejęcie kontroli nad izbą niższą Kongresu. Gdyby republikanom udało się ją obronić, byłaby to nie tylko upokarzająca klęska demokratów. Kongres pod wodzą Paula Ryana i Mitcha McConnella dawno już zrezygnował ze swojej roli kontrolnej wobec działań władzy wykonawczej i nie ma wątpliwości, że jeśli republikanie wygrają wybory, śledztwo specprokuratora Muellera w sprawie Russiagate zostanie zakończone, a Trump dostałby praktycznie wolną rękę w tej i innych sprawach (dalsze obniżki podatków dla najbogatszych czy kolejne próby zlikwidowania Obamacare).

Choć demokratyczne kierownictwo dystansuje się od antytrumpowej narracji i stara się podkreślać swój program pozytywny (tak robi na przykład wspomniany Obama), nie da się już ukryć, że w oczach wszystkich – mediów, opinii publicznej i samego Trumpa – listopadowe wybory będą referendum nad dwoma latami jego prezydentury. Zdanie konserwatystów i liberałów jest, oczywiście, doskonale znane, nikt tu nie liczy na żadne zmiany. Liczy się głos wyborców środka, którzy będą musieli odpowiedzieć, czy ważniejszy jest dobry stan gospodarki (pomińmy pytanie, na ile jest to zasługa nowej administracji, a na ile widoczne teraz skutki działań poprzedniej), czy szkodliwość retoryki prezydenta: nacjonalistycznej, ksenofobicznej, coraz bardziej agresywnej wobec prawdziwych i urojonych przeciwników.

Być może jakiś wpływ będą miały na to wydarzenia z ubiegłego tygodnia. Przesyłki z bombami domowej roboty otrzymali między innymi George Soros, Joe Biden, Barack i Michelle Obama, Bill i Hillary Clinton oraz telewizja CNN. Tym razem nikomu nic się nie stało, ale był to przypadek terroryzmu politycznego bez precedensu we współczesnej Ameryce, w dodatku wymierzony akurat w osoby, które Trump nader często atakował w swoich wystąpieniach – Hillary groził więzieniem, dziennikarzy CNN nazywał wrogami ludu, a Soros (co znamy aż za dobrze z własnego podwórka) jest czołowym złoczyńcą dla wszystkich prawicowców – od Moskwy, przez Budapeszt i Warszawę, po Waszyngton.

Trzeba ogromnej naiwności – albo bardzo złej woli – żeby w działaniach prawicowych terrorystów nie widzieć wpływu nienawistnego języka, którego używa prezydent. | Piotr Tarczyński

Prezydent w pierwszej chwili potępił ataki, ale bardzo szybko – w ślad za wieloma prawicowymi komentatorami – zaczął sugerować, że nie był to żaden terroryzm, ale prowokacja wymierzona w republikanów, żeby tuż przed wyborami odwrócić uwagę od kampanii wyborczej i wzbudzić współczucie wobec demokratów. Zamiast tonować retorykę, zajął się straszeniem „karawaną” uchodźców z Ameryki Środkowej, która powoli kieruje się w stronę granicy Stanów Zjednoczonych. Kiedy w piątek aresztowano twórcę bomb – fanatycznego sympatyka Trumpa – nagle okazało się, że nie można oceniać zbiorowości na podstawie działań jednego jej członka. W sobotę doszło do tragedii: w synagodze w Pittsburghu zastrzelono 11 osób. Napastnikiem okazał się bojący się uchodźców antysemicki fanatyk. Trzeba ogromnej naiwności – albo bardzo złej woli – żeby w działaniach prawicowych terrorystów nie widzieć wpływu nienawistnego języka, którego używa prezydent.

Listopadowe wybory są jedynym – póki co – sposobem, by przynajmniej częściowo zatrzymać Trumpa.

 

*/ Ilustracja wykorzystana jako ikona wpisu: Wyo File; Źródło: Flickr.com [CC BY 2.0]