Za nami wybory samorządowe, które jak zwykle były gigantyczną licytacją na obietnice, które nic nie kosztują. Niewiele więcej warte są chwyty marketingowe mające zapewnić sprzedaż różnego rodzaju produktom, w tym kulturalnym.
O ile jednak w wyborach obywatele mówią „sprawdzam” wiele miesięcy później, o tyle w przypadku wydarzeń kulturalnych, takich jak koncerty, weryfikacja obietnic złożonych przez organizatorów odbywa się błyskawicznie. Można to odnieść do niedawnego występu Piotra Beczały z Helmutem Deutschem w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej, który zapowiadano jako niezwykłe wydarzenie.

Na stronie Teatru Beczała porównywany jest do największych i wprost określany jako następca Luciana Pavarottiego, a jednocześnie „chłopak ze Śląska”, inkarnacja Jana Kiepury. Czyli dwa w jednym: swój chłop, a zarazem gwiazda doceniona na Zachodzie przez wielkie „Z”, który podobnie jak w minionych dekadach, wciąż zdaje się głównym źródłem poczucia własnej wartości wielu Polaków. Często mowa jest przy takich okazjach o chwale, dumie narodowej, rozsławianiu imienia Polski w świecie. Pojawia się tu jednak pewien paradoks: to bardzo specyficzny patriotyzm, którego racją bytu i naczelną zasadą jest opinia wszechwładnej zagranicy jako arbitra elegantiarum.

Fot. Krzysztof Bieliński.

Sakrę „najlepszego tenora lirycznego na świecie” (jak czytamy na stronie TW–ON) otrzymał Beczała zasadniczo dzięki nowojorskiej Metropolitan Opera, a jej potwierdzenie uzyskał od wiedeńskiej Staatsoper, coraz bardziej przypominającej europejską filię MET. Obie instytucje zdają się coraz mniej interesować muzyką, sztuką jako taką, a raczej skupiają się na produkcji gwiazd masowego uwielbienia. Ich kreowanie jest zadaniem tandemów agentów i dyrektorów oper, coraz bardziej w oderwaniu od rzeczywistej jakości tych przedsięwzięć i z nieskrywanym naciskiem na komercyjny megasukces. Gdy taka gwiazda raz zabłyśnie, ma przed sobą długi żywot, a jej blask ma olśniewać wszystkich, najszybciej jednak chyba oślepia ją samą. Jeśli chodzi o polskich śpiewaków za granicą, bardzo wyraźnie widać to na przykładzie Tomasza Koniecznego (o jego recitalu pisaliśmy na początku września ), Aleksandry Kurzak (w „KL” recenzowaliśmy jej nagranie i koncert pieśni), a szczególnie może Piotra Beczały. Wszystkich troje łączy chyba to, że poważnie wzięli sobie do serca marketingowe blurby z plakatów oraz nagrań płytowych i uwierzyli nie tylko w swoją doskonałość, lecz co gorsza – w uniwersalność.

O micie tej uniwersalności pisaliśmy w odniesieniu do Beczały półtora roku temu – wykonywał wówczas w warszawie pieśni Roberta Schumanna, Antonína Dvořáka i innych. Niestety, wykonawca nie zauważył wtedy, że nie śpiewa arii operowych, tylko repertuar par excellence kameralny. Na ostatnim warszawskim recitalu z pieśniami włoskimi oraz polski z XIX i początku XX wieku było pod tym względem lepiej – artysta podszedł do materii subtelniej i tylko czasami popadał w operowy zaśpiew, dużo jednak łatwiejszy do zniesienia w pieśniach Stefana Donaudy’ego oraz Francesca Paola Tostiego niż w „Dichterliebe” Schumanna. Spodziewaliśmy się, że pierwsza część koncertu będzie bardziej udana niż druga, ponieważ Beczała to solidny tenor liryczny dobrze odnajdujący się we włoskim repertuarze werystycznym i niemieckiej operetce, natomiast jego nagrania i wykonania repertuaru polskiego budziły nasze spore wątpliwości.

Często mowa jest przy takich okazjach o chwale, dumie narodowej, rozsławianiu imienia Polski w świecie. Pojawia się tu jednak pewien paradoks: to bardzo specyficzny patriotyzm, którego racją bytu i naczelną zasadą jest opinia wszechwładnej zagranicy jako arbitra elegantiarum. | Szymon Żuchowski, Gniewomir Zajączkowski

Okazało się, że największym problemem nie był ów operowy idiom, lecz średnia kondycja śpiewaka, mała precyzyjność, brak dbałości o estetykę dźwięku i zadziwiająco słabo czytelny tekst, co w przypadku włoskich pieśni z fortepianem było dużym zaskoczeniem (włoszczyzna to przecież jeden z najdogodniej „śpiewalnych” języków). Głos Beczały wydawał się zmęczony, przetrenowany, brzmiał matowo i sucho; często prowadzony był za szeroko, co przejawiało się rozchwianiem dynamiki i nierównością barwy, nieładnymi górami i niedobrze brzmiącym piano – w zasadzie większość nut w tej dynamice była zamarkowana, a nie zaśpiewana. Wszystkie pieśni wolniejsze czy z dłuższą frazą (na przykład „Vagissima sembianza” Donaudy’ego czy „Lagrime” Respighiego) wypadły mało przekonująco, brakowało w nich legata. Znacznie lepiej śpiewak brzmiał w szybszych i bardziej deklamacyjnych pieśniach z większą liczbą drobniejszych wartości rytmicznych (jak „O sì che non sapevo sospirar” Wolfa-Ferrariego czy „Pioggia” Respighiego). Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że Beczała rozśpiewał się dopiero w okolicach dziesiątej pieśni, czyli w dwóch trzecich pierwszej części koncertu, więc dopiero trzy ostatnie utwory (Tosti) zabrzmiały tak, jak można było tego oczekiwać.

Druga część koncertu składała się wyłącznie z pieśni polskich – Karola Szymanowskiego, Mieczysława Karłowicza i Stanisława Moniuszki – co ważne, dokładnie w tej kolejności. Tenor był już dobrze rozśpiewany, a poza tym wygląda na to, że polską lirykę wokalną przygotował znacznie lepiej niż włoską. Objawiło się to już od pierwszych taktów „Sześciu pieśni” op. 2 Szymanowskiego – w „Daleko został cały świat” dał się usłyszeć precyzyjnie podany tekst, choć samogłoski miały dziwny kształt i tak zostało już do końca występu.

Wśród śpiewaków wykonujących polskie pieśni panuje swoista plaga ścieśniania i pochylania samogłosek – ich interpretacje nabierają jakby przedwojennego brzmienia, co nie przydaje im uroku, lecz dziwności. Aleksandra Kurzak śpiewała o „picie” w smutnej rzece; efekt „pity” wystąpił też u Beczały („Chilisz główkę na pierś białą, łza w oczętach drżi” itp.). Owszem, „y” jest samogłoską niewygodną do śpiewania, ale trudno pojąć, z czego wynikają aż takie praktyki, bo wielu, a nawet większość śpiewaków, potrafi się bez nich obejść. Może to próba stylizowania się na przedwojenne gwiazdy scen operowych – ale efekt jest zazwyczaj kuriozalny i odwraca tylko uwagę od utworu.

Pieśni w drugiej części wieczoru były znacznie bardziej urozmaicone pod względem interpretacyjnym – utwory Włochów brzmiały zaskakująco jednolicie, choć style ich twórców znacznie się różnią, podobnie jak poszczególne utwory kontrastują między sobą nastrojem i charakterem. W polskich pieśniach Beczała logicznie frazował i mądrze podprowadzał kulminacje, bez dramaturgicznej przesady, za to ze sporą dbałością o kameralistyczny szczegół (zwłaszcza w pieśniach Karłowicza), w czym wydatnie pomagał mu znakomicie akompaniujący tego wieczora Helmut Deutsch. I chociaż tu i ówdzie (na przykład w „Zasmuconej” Karłowicza) pojawiła się znajoma „nuta oregano”, czyli element włosko-werystyczny, to Szymanowskiego i Karłowicza słuchało się w wykonaniu Beczały znacznie lepiej niż przedtem Włochów, zwłaszcza pod względem interpretacyjnym.

Fot. Krzysztof Bielieński

Na koniec zabrzmiały cztery pieśni Moniuszki: „Dwie zorze”, „Prząśniczka”, „Polna różyczka”, „Krakowiaczek ci ja”. To przedziwny pomysł repertuarowy – po refleksyjnych, neoromantycznych lub modernistycznych utworach Szymanowskiego i Karłowicza umieścić dużo wcześniejsze i drastycznie odmienne w charakterze pieśni Moniuszki. Wyglądały jak doczepione na siłę do pozostałych, jakby artysta bądź organizatorzy chcieli powiedzieć: no dobrze, odbębniliśmy już te zgniłe nowomodne pomysły i ponurą lirykę, więc posłuchajmy sobie na koniec o różyczce i krakowiaczku, co jak trzeba, to przyłoży pierwszemu lepszemu i kupi sobie miłość („Krakowiaczek ci ja / Pędzę sobie żwawo / Kto mnie nie wymija / Plunę w twarz kurzawą / Bo ja pan, bo ja król / Śród zielonych niw i pól // Wkoło szumi zboże / Kłania mi się kłosem / Kiedy plony zbiorę / To potrzęsnę trzosem / A dziewczęta z całej wsi / będą się przymilać mi!”). Program więc zaczął się ambitnie i ciekawie, a skończył przaśnie i zaściankowo. I tak po raz kolejny okazało się, że nieważne, jaka gwiazda przyjeżdża i z jakiej Hameryki: najważniejsze, żeby na końcu można było podkręcić wąsa, tak aby śmiechom nie było końca, a wszyscy śmiali się i dokazywali. Ku zakrzepieniu serc!

 

Recital pieśni:

muzyka: Stefano Donaudy, Ermano Wolf-Ferrari, Ottorino Respighi, Francesco Paolo Tosti, Karol Szymanowski, Mieczysław Karłowicz, Stanisław Moniuszko
wykonawcy: Piotr Beczała (tenor), Helmut Deutsch (fortepian)
Teatr Wielki – Opera Narodowa, 28 października 2018 roku