Trudno nie zgodzić się z zarysowaną przez Jarosława Kuisza koncepcją „cienkiej linii”. Faktycznie, po raz pierwszy od ponad dwustu lat w Polsce dorosło i, co za tym idzie, zaczyna wywierać wpływ na państwo pokolenie urodzone w całkowicie suwerennym kraju. Według autora jest to dobry moment nie tyle na pełne wyzwolenie się z „kultury czasów podległości” – co być może nigdy nie będzie możliwe – co przynajmniej na świadome nad nią zapanowanie. Kuisz jako sedno „kultury czasów podległości” wskazuje „bliski dziewiętnastowiecznej, nieliberalnej metafizyce państwa” sposób myślenia, w którym „państwo niepodległe jawi się […] jako cel ostateczny, alfa i omega”. W efekcie wspólnota nie jest w stanie „formułować konkretnych celów czy zadań, które miałoby ono [państwo] wypełniać z myślą o obywatelach, lecz tylko ogólne założenia”. Autor stwierdza jednak zarazem, że „historia III Rzeczypospolitej to cmentarzysko wielkich projektów, z których po kolejnych wyborach, gdy władzę przejmowali przeciwnicy, nie pozostawało nic”.

Wydaje się jednak, że to nie w braku wielkich wizji, ani nawet konkretnych pomysłów na wprowadzenie ich w życie, tkwi największa bolączka naszego państwa.

Nic nas nie łączy

Zgadzając się z tym, że czasy podległości wywierają istotny wpływ na dzisiejsze próby budowy niepodległego państwa, proponuję nieco inne rozłożenie akcentów. Uważam, że niepodległość nie jest jedynym celem, „alfą i omegą”, do której przez pokolenia dążyli Polacy. Działaczom i działaczkom niepodległościowym oraz partiom kształtującym scenę polityczną II i III RP nie brakowało ani wizji, ani nawet propozycji konkretnych rozwiązań, wedle których należy budować państwo. A przynajmniej nie tu leży sedno problemu.

Szukać go należy raczej w tym, że niepodległość jest jedyną wartością łączącą nasze społeczeństwo. Brakuje nam symbolicznego podłoża państwa – instytucji, takiej jak monarchia brytyjska, albo wydarzenia lub procesu, takiego jak rewolucja francuska – fundamentu, który ułatwiłby określenie zbioru wartości konstytuujących wspólnotę. Pozwoliłby zdefiniować kierunek obrany na przyszłość.

To właśnie brak wydarzenia definiującego wspólnotę odpowiada za łatwość, z jaką po zmianie władzy na śmietnik historii wyrzucane są kolejne programy reform. | Szymon Rębowski

Taki zbiór wartości organizujących społeczność nie jest nigdy ostateczny. Naiwnością byłoby też sądzić, że zostałby uznany przez wszystkich członków wspólnoty. Nie chroniłby przed, czasem radykalną, zmianą polityki prowadzonej przez państwo. Innymi słowy, nie ograniczałby istnienia demokracji jako systemu rządów. Ułatwiłby jednak prowadzenie sporu w jej ramach, wyznaczanie długofalowych celów, budowanie wokół nich społecznego poparcia. Określiłby, które spośród dotychczas dominujących poglądów muszą zostać zanegowane, aby można było zacząć prowadzić odmienną politykę.

To właśnie brak wydarzenia definiującego wspólnotę odpowiada za łatwość, z jaką po zmianie władzy na śmietnik historii wyrzucane są kolejne programy reform. Brak ukształtowanego – mówiąc językiem „Prześnionej rewolucji” Andrzeja Ledera – „pola symbolicznego” państwa ułatwia, a niekiedy wręcz narzuca meblowanie go przez każdą kolejną ekipę od samego początku. Skoro nie wiemy, jak powinna układać się w naszym państwie relacja między wolnością a równością, trudno zdecydować chociażby o preferowanym modelu systemu emerytalnego.

Dobro nie wszystkich obywateli

Momentami założycielskimi wspólnoty nie są niestety dwa wydarzenia najbardziej do tego predystynowane – odzyskanie niepodległości w roku 1918 i pełnej suwerenności w roku 1989.

Po pierwsze dlatego, że – nie negując zasług działaczy niepodległościowych i członkiń opozycji demokratycznej w PRL – w obu przypadkach odzyskanie niepodległości lub suwerenności udało się w dużej mierze w wyniku sprzyjających czynników zewnętrznych – w 1918 roku dzięki przebiegowi I wojny światowej, a w 1989 za sprawą przemian w ZSRR. Wolność nie została więc uzyskana w skutek „rewolucji niepodległościowej”, ale poprzez umiejętne wykorzystanie pozytywnej dla Polski sytuacji geopolitycznej. Gdyby „czerwiec roku 1989” wydarzył się w wyniku powstania „Solidarności” w roku 1980 albo gdyby wyzwolenie od władzy zaborców nastąpiło wskutek powstania narodowego poprzedzonego dekretem uwłaszczeniowym – właśnie z taką „rewolucją niepodległościową” mielibyśmy do czynienia.

Po drugie, w obu przypadkach państwo – tworzone przez elity, a nie przez masowy ruch społeczny – nie stało się przestrzenią włączającą, realnym „dobrem wspólnym wszystkich obywateli”.

II RP de facto nie przeprowadziła reformy rolnej. Utrzymała wywodzący się jeszcze z czasów I Rzeczypospolitej hierarchiczny model społeczeństwa. Poza realną wspólnotą pozostawiła ogromne rzesze bezrolnego, zmuszonego do życia przy pańskim dworze chłopstwa. Nie wypracowała inkluzywnej dla Żydów czy Ukraińców koncepcji narodu obywatelskiego. Okazała się państwem obcym, a od pewnego momentu wrogim wobec zamieszkujących ją mniejszości.

Podobnie stało się po roku 1989. Przyjęty w nim model szokowej transformacji ekonomicznej wypchnął poza nawias realnej wspólnoty politycznej znaczną część obywateli. Skazani na bezrobocie, odcięci od dotychczasowych lokalnych ośrodków kultury, wykluczeni komunikacyjnie mieszkańcy (przede wszystkim Polski lokalnej) w dużej mierze nie byli w stanie uczestniczyć w „cudzie ostatnich 25 lat”.

Trudno nie odnieść wrażenia, że w najbliższą niedzielę zdecydowana większość Polaków będzie celebrowała raczej dzień wolny niż dzień wolności. | Szymon Rębowski

Brak uznania dla roku 1918 czy roku 1989 jako momentów założycielskich wspólnoty najlepiej widać w trakcie obchodów kolejnych rocznic minionych wydarzeń. Próby uczynienia z 4 czerwca powszechnie świętowanego dnia radości z obalenia PRL-u i narodzin III RP już dawno spaliły na panewce. Po latach państwowego i społecznego osierocenia 11 listopada zaadaptowany został przez środowiska nacjonalistyczne. Trudno nie odnieść wrażenia, że w najbliższą niedzielę zdecydowana większość Polaków będzie celebrowała raczej dzień wolny niż dzień wolności.

Poza momentami odzyskiwania niezależności państwowej wspólnotę konstytuować mogłyby procesy jej wewnętrznych przemian – społecznej modernizacji czy rewolucji. W tym punkcie chyba najbardziej ujawnia się złowrogi wpływ czasów podległości. Pierwsza szansa na „upodmiotowienie narodu”, podjęta przez Tadeusza Kościuszkę, została brutalnie przerwana przez klęskę insurekcji i III rozbiór Polski. Następnie to zaborcy przeprowadzili reformy uwłaszczeniowe. Co gorsza, podążając za tokiem myślenia Andrzeja Ledera, kluczowy dla polskiego społeczeństwa proces modernizacji dokonał się w latach 1939–1956 przy znacznym udziale totalitarnych sił zewnętrznych. W tych okolicznościach żaden z najważniejszych momentów społecznych przemian nie stał się fundamentem, który mógłby służyć za symboliczną podstawę budowy państwa.

Odzyskać historię

Czy w związku z tym skazani jesteśmy na ciągłą „wojnę na górze”, wyrzucanie do kosza reform poprzedników i urządzanie Polski od nowa przez kolejne rządzące ekipy? Być może, zgodnie z intuicją Jarosława Kuisza, zwyczajne trwanie państwa w warunkach niepodległości, połączone z odejściem od władzy pokolenia tworzącego Polskę po 1989 roku, pozwoli obniżyć temperaturę politycznego sporu i, jak proponuje autor, „zbanalizować przeżywanie państwa”.

Jeśli jednak brak „pola symbolicznego państwa” jest realnym problemem, trudno może być osiągnąć konsensus nawet wokół spraw konkretnych, takich jak model systemu emerytalnego czy ochrony zdrowia. Wtedy pozostanie nam, znana z czasów podległości, praca organiczna – próba poprawy rzeczywistości oddolnie, wywierania nacisku na państwo w konkretnych sprawach. Tego typu „wyjście awaryjne” z aktualnej sytuacji zaproponował niedawno Rafał Matyja.

Jest jeszcze jedna możliwość: spojrzenie w przeszłość i znalezienie w niej, a właściwie „odzyskanie”, wydarzeń i ruchów społecznych niosących w sobie wartości mogące stać się podstawą wspólnoty i tworzonego przez nią państwa. Najbardziej oczywistym, choć na pewno niełatwym zadaniem jest odwołanie się do wartości i programu „Solidarności” roku 1980. Warunkiem koniecznym byłaby wtedy próba opowiedzenia historii Związku na nowo. Nie poprzez figury najbardziej znane, a dziś uwikłane w konflikt polityczny. Należałoby raczej powrócić do fundujących go wartości. Wymagałoby to uczciwego przyznania, że wiele z nich nie było wprowadzanych w życie po roku 1989.

Czy taka operacja mogłaby przynajmniej częściowo scalić naszą wspólnotę i dać fundament pod budowane przez nią państwo? Nie dowiemy się tego, jeśli nie wystarczy nam odwagi, żeby spróbować.