Teraz, kiedy PiS przejęło również władzę w połowie sejmików wojewódzkich, uzasadnienie niepowodzeń czy opóźnień będzie jeszcze trudniejsze. Z drugiej strony – przegrało wybory prezydenckie w wielkich, a nawet średnich miastach, więc jacyś winni problemów z wprowadzaniem „dobrej zmiany” na pewno się znajdą.
U progu obecnej kadencji wydawało się, że PiS nie będzie miało większych trudności przynajmniej w dwóch obszarach: polityki tożsamościowej i historycznej oraz wprowadzania tych zmian, które – jak mogliśmy sądzić – w zaciszu gabinetów starannie przygotowywano przez osiem lat od utraty władzy w roku 2007. Mam tu na myśli „reformy” władzy sądowniczej, systemu edukacji, modernizację armii i to, co ogólnie partia rządząca reklamuje jako proces budowy „silnego państwa”. Tymczasem określeniem, które oddaje emocje związane z obszarami polityki historycznej i tożsamościowej, jest przede wszystkim zażenowanie. Budzi je nie tylko kierunek zmian czy charakter działań, ale i nieudolność, zaniechania i chyba zaskoczenie, że 11 listopada 2018 roku objawiła się setna rocznica odzyskania przez Polskę niepodległości.
Wstajemy z kolan
„Wstawanie z kolan”, czyli „odzyskiwanie podmiotowości” w stosunkach międzynarodowych, było jednym z ważniejszych haseł kampanii wyborczej w 2015 roku. Sukces zapewniła między innymi „narracja godnościowa”, odwołująca się do poczucia dumy z przynależności do narodu, jego historii i przywracanie pamięci o tych postaciach i wydarzeniach, które zdaniem władz (i części Polaków) nie były dotychczas wystarczająco obecne w społecznej świadomości i państwowych działaniach.
Prowadzenie spójnej polityki historycznej jest jednym z elementów polityki państwa – tak jak odpowiada ono za politykę gospodarczą czy edukacyjną, tak musi być obecne w obszarze pamięci i historii. To one w wymiarze wewnętrznym budują tożsamość wspólnoty obywateli, a w zewnętrznym – wizerunek państwa. Rządzący powinni dostrzegać ten dualizm i dbać, by żaden z wymiarów nie szkodził temu drugiemu i aby były komplementarne z pozostałymi aspektami polityki państwa oraz wspierały realizację jej celów. Tyle teoria. Tymczasem działania w tej dziedzinie z ostatnich trzech lat – by wspomnieć nowelizację ustawy o IPN, żądanie reparacji od Niemiec oraz romansowanie ze środowiskami nacjonalistycznymi i neofaszystowskimi – to sukcesy na miarę innej próby realizacji polityki historycznej: „Korony królów”. Miał być sukces i wielka produkcja, wyszły dekoracje z płyty paździerzowej i firanek, ignorancja historyczna i „Klan” w entourage’u niby-historycznym.
Polskie obozy i niemieckie reparacje
Nieszczęsna ustawa o IPN, jak wszystkie znaczące „dzieła” Ministerstwa Sprawiedliwości pod wodzą Zbigniewa Ziobry, była popisem niekompetencji i niechlujstwa w legislacji. W założeniu miała dawać państwu możliwość skuteczniejszego dbania o dobre imię Polski, w praktyce – zamknąć usta Janowi Tomaszowi Grossowi i jemu podobnym badaczom. Zamiast tego wyszedł jednak największy w historii kryzys w relacjach z Izraelem (pomimo alarmujących depesz słanych przez ambasadę i ekspertyzy MSZ i, w konsekwencji, ze Stanami Zjednoczonymi. Polskę słusznie oskarżono o ingerowanie w wolność prowadzenia badań naukowych i danie prokuratorowi generalnemu kolejnego narzędzia kontroli nad społeczeństwem (tu: znienawidzonymi elitami intelektualnymi). Ustawę trzeba było w ekspresowym tempie znowelizować, ale – jak w słynnym dowcipie – niesmak pozostał. A właściwie nie „niesmak”, tylko kolejne pogorszenie pozycji Polski na arenie międzynarodowej.
Żądanie reparacji wojennych od Niemiec to z kolei przykład polityki historycznej prowadzonej de facto do wewnątrz poprzez podejmowanie działań z zakresu polityki zagranicznej. Ich adresatem nie jest rząd Angeli Merkel, tylko polskie społeczeństwo, a konkretniej – ta jego część, która w integracji europejskiej upatruje zagrożenia i lubuje się w wojennej retoryce.
Nie chodzi tu wszakże o pieniądze (bo przecież Polska jest największym beneficjentem unijnych funduszy, finansowanych w dużej mierze przez niemieckiego podatnika), ale o to, by Niemcy kolejny raz musiały potwierdzić swoją winę za II wojnę światową i by Polacy mogli uczestniczyć w tej formie ich upokorzenia, która w 1945 roku przeszła nam koło nosa. Oczywiście nic z tego nie wyjdzie, poza pogłębieniem międzynarodowego przekonania, że nasz kraj zajmuje się politycznym awanturnictwem miast prowadzeniem polityki. A w związku z tym nie jest partnerem do dialogu w ważnych kwestiach.
Choć Ruch Narodowy cieszy się w wyborach znikomym poparciem, obóz Zjednoczonej Prawicy pozwala środowiskom nacjonalistycznym na zaskakująco wiele. Zaskakująco, bo PiS to jednak nie endecja, a Jarosław Kaczyński to żoliborski inteligent, a nie prymitywny antysemita. | Helena Anna Jędrzejczak
Romans z nacjonalistami, czyli wybór między wojną a hańbą
Po słynnej konferencji w Monachium w 1938 roku Winston Churchill powiedział, że Anglia mając wybór pomiędzy wojną i hańbą, wybrała hańbę, ale będzie miała wojnę. Tymi słowami można określić również romans, w jaki obecne władze RP wdały się ze środowiskami nacjonalistycznymi. Nacjonalizm, traktowany pobłażliwie, podnosi głowę coraz wyżej. ONR maszeruje w centrum miasta 1 sierpnia i 11 listopada, wybijając równy rytm uderzeniami ciężkich butów i wywrzaskując „Śmierć wrogom ojczyzny!” czy „Raz sierpem, raz młotem czerwoną hołotę”. Zielone opaski z falangą, czarne stroje, równy krok – zaiste dziwny widok w rocznicę zrywu przeciw narodowo-socjalistycznemu okupantowi czy – w teorii radosną – rocznicę odzyskania własnego państwa.
Choć Ruch Narodowy cieszy się w wyborach znikomym poparciem, obóz Zjednoczonej Prawicy pozwala środowiskom nacjonalistycznym na zaskakująco wiele. Zaskakująco, bo PiS to jednak nie endecja, a Jarosław Kaczyński to żoliborski inteligent, a nie prymitywny antysemita. A jednak romans trwa. Rząd kwestię przebiegu marszu organizowanego przez najwyższe organy władzy Rzeczpospolitej negocjował z prezesem i wiceprezesem stowarzyszenia „Marsz Niepodległości” – tak jakby był to równorzędny partner dla ministrów obrony narodowej i spraw wewnętrznych!
Prezydent i premier, którzy na marszu muszą oddzielać się „kordonem bezpieczeństwa” od ludzi, z którymi jeszcze dwa dni wcześniej negocjowali jego przebieg, pokazują, że zwyczajnie się boją. I boją się słusznie | Helena Anna Jędrzejczak
Prezydent i premier stali się zakładnikami ONR-u, Młodzieży Wszechpolskiej i ich ideologicznych pobratymców. Pozwolili nie tylko na poniżający dialog, w którym urząd ministra staje się równy funkcji prezesa stowarzyszenia, ale także na podporządkowanie się nacjonalistom. Hańbę już więc mamy. Sytuacja, w której najwyższe władze państwowe nie mają wpływu na przebieg marszu, który formalnie organizują, jest kuriozalna. Prezydent i premier, którzy muszą na tymże marszu oddzielać się „kordonem bezpieczeństwa” od ludzi, z którymi jeszcze dwa dni wcześniej negocjowali za pośrednictwem ministrów, pokazują, że zwyczajnie się boją. I boją się słusznie, widząc, że albo będą się godzić na dalsze koncesje na rzecz rasistów, partnerów włoskich neofaszystów z Forza Nuova i Młodzieży Wszechpolskiej publicznie palącej flagę UE, albo czeka ich wojna z tymi, którzy nie szanują ani ich osobiście, ani urzędów, które sprawują.
Można się zastanawiać, czy PiS zdecydowało się na ten sojusz przez polityczną kalkulację (by dotrzeć do tej części elektoratu, która ma zbliżone poglądy), czy ze strachu przed pojawieniem się ugrupowania na prawo od niego, bardziej radykalnego ideologicznie i groźnego dla porządku państwowego.
Witold Jurasz z Ośrodka Analiz Strategicznych doradzał w tekście dla Onetu, by rząd nie wahał się skorzystać z przysługującego mu prawa do stosowania przemocy fizycznej, jeśli podczas uroczystości państwowych dopuszczano by się łamania prawa: „Skoro w Marszu Niepodległości iść ma prezydent RP i szef rządu, to dwie rzeczy są niedopuszczalne. Niedopuszczalne są rasistowskie hasła, transparenty, flagi oraz okrzyki oraz oprawa w postaci rac i petard. Niedopuszczalne są też próby ew. blokowania marszu. Jeśli miałoby dojść do któregokolwiek z wyżej wymienionych zdarzeń państwo winno użyć siły”.
[promobox_artykul link=”https://kulturaliberalna.pl/2018/11/13/engelking-nierzeczywistosc-pis/” txt1=”Czytaj również tekst Wojciecha Engelkinga” txt2=”Witajcie w nierzeczywistości „]
Na marszu prowadzonym przez głowę państwa pojawiły się wszystkie elementy, które Jurasz wskazywał jako przesłankę do użycia siły wobec współuczestników marszu. Były rasistowskie okrzyki, były transparenty, było morze rac i petardy rzucane pod nogi policji. A rządzący, miast użyć zmobilizowanej na tę okazję żandarmerii wojskowej do przywrócenia porządku i godnego przebiegu prezydenckiego marszu, odgrodzili się od chuliganów wojskiem, by pośpiesznie przejść wyznaczoną trasą, wsiąść do samochodów i odjechać.
I tak oto, nie uniknąwszy hańby, otrzymujemy wojnę. Jeśli władze państwowe w dniu stulecia odzyskania niepodległości muszą uciekać przed tłumem chuliganów, to już nie tylko się hańbią, ale dezerterują – a dezerteruje się na wojnie. Wojnie dziś rozumianej jako przyzwolenie na przestępstwa z nienawiści, ale w dalszej perspektywie – fizyczną przemoc wobec „wrogów ojczyzny” czy otwarty bunt nacjonalistów, którzy w końcu mogą stać się ważną siłą polityczną. A wtedy PiS, by utrzymać władzę, będzie musiało wejść z nią nie w hańbiący romans, a w formalną koalicję i uczynić z Polski kraj, w którym za nie dość polskie pochodzenie, wygląd i poglądy będzie można dostać pałką. Czy władze PiS-u marzą o takim scenariuszu? Wątpię. A jednak – sądząc, że mają i będą mieć kontrolę nad emocjami społecznymi, które podczas kampanii samorządowej podgrzewali obrzydliwą, antyuchodźczą retoryką – podążają w jego kierunku.
Nie da się jednocześnie skutecznie przyciągać wyborcy centrowego i bronić prawej flanki. A może cała nieskuteczność, bylejakość, niedookreśloność nawet w kwestii patriotyzmu i definicji polskości, to właśnie nadzieja dla PiS-u? | Helena Anna Jędrzejczak
Patriotyzm do wzięcia
„Patriotyzm” to pojęcie odmieniane dziś przez wszystkie przypadki. A jednak trudno powiedzieć, na czym ów patriotyzm w państwie „dobrej zmiany” ma polegać i w jaki sposób państwo uczestniczy w jego kształtowaniu. Przywracanie pamięci o bohaterach – tak, oczywiście, należy to robić. Uczenie o polskiej historii w atrakcyjny sposób – nie wiem, czy ktoś uznałby to za niewłaściwe, przy założeniu, że jej wizja będzie akceptowalna dla grupy szerszej niż własny elektorat i będzie oparta na rzetelnych badaniach, a nie podporządkowana interesowi partyjnemu.
To, że patriotyzm udało się zaprzęgnąć do partyjnej machiny propagandowej, wynika w dużej mierze z zaniedbania czy wręcz odrzucenia tej tematyki przez wcześniejsze rządy. Możemy mówić, że prawica/Prawo i Sprawiedliwość/nacjonaliści zawłaszczyli obszar patriotyzmu, polityki historycznej, pamięci o powojennym podziemiu niepodległościowym dziś stawianym za wzór wszelkich cnót. W rzeczywistości te ugrupowania nie musiały niczego zawłaszczać. One zajęły „ziemię niczyją”, część polityki publicznej, która leżała odłogiem i nie budziła ani zainteresowania, ani emocji rządzących, nie była jednak – jak się okazało – obojętna społeczeństwu. Te pragnienia, przekładające się na budowanie tożsamości, Jarosław Kaczyński postanowił wykorzystać do swoich celów. A jednak, pomimo tak sprzyjających warunków, coś poszło nie tak. Właściwie nie wiadomo, jak te sto lat świętujemy i – co może nawet ważniejsze – na czym ma polegać patriotyzm. Mamy chaos i nieudolność. W społecznym odbiorze, również dzięki wydatnemu zaangażowaniu władzy, kryształowy bohater Pilecki stoi w jednym szeregu „żołnierzy wyklętych” obok zbrodniarza „Burego”. Czy to zamieszanie przyniesie w końcu konsekwencje polityczne?
Dokąd i którędy po wyborach?
Choć zgodnie z obowiązującą w partii narracją PiS wybory samorządowe wygrało, to zwycięstwo musiało być gorzkie. Największe miasto, w którym udało się obsadzić fotel prezydenta, to 65-tysięczny Zamość. Klęski Patryka Jakiego, Małgorzaty Wasserman czy Kacpra Płażyńskiego były bolesne, a po wyczerpującej kampanii w Warszawie – trudne do przełknięcia. Po tych wyborach PiS musi się zastanowić nie tylko, jaką strategię przyjąć, ale także – w jakim kierunku zmierza.
Spot wyborczy o uchodźcach, którzy mieliby „zalać” Polskę, jeśli by do władzy doszła Koalicja Obywatelska, uderzał w najbardziej nacjonalistyczne nuty pisowskiej retoryki. Odniósł jednak skutek odwrotny od zamierzonego – zamiast zmotywować do poparcia PiS-u, który stałby na straży bezpieczeństwa Rzeczpospolitej, skłonił do głosowania tych, którzy takiej Rzeczpospolitej nie chcą.
Czy zatem rozwiązaniem jest przesunięcie się w kierunku politycznego centrum? Wiceprezes partii Adam Lipiński mówi wprost, że „te wyniki wyborcze pokazują, że jeśli chcemy zdobyć znacznie większe poparcie, niż mieliśmy, to musimy to zrobić. To jest oczywiste”. Jednak dotychczasowe działania w obrębie budowania tożsamości Polski i polskiego społeczeństwa są od tego centrum bardzo, bardzo daleko. Nie da się jednocześnie skutecznie przyciągać wyborcy centrowego i bronić prawej flanki. A może cała nieskuteczność, bylejakość, niedookreśloność nawet w kwestii patriotyzmu i definicji polskości, to właśnie nadzieja dla PiS-u? Może liczy na to, że co prawda narażając się na śmieszność i powszechną krytykę indolencji władz w kwestii organizacji obchodów stulecia odzyskania niepodległości, nie zniechęci żadnych dotychczasowych wyborców, a pozostałych skłoni do pozostania w domu?
Dziwny byłby to pomysł na prowadzenie polityki. Ale bardzo chciałabym wierzyć, że nasze państwo nie jest z aż tak słabej dykty, że nie tylko nie umie prowadzić polityki międzynarodowej, ale nawet, że własne stulecie stanowi dlań zaskoczenie.