Usłyszałem o niej zapewne od Żuka Opalskiego podczas jednego z krakowskich wieczorów na kanapie wśród przyjaciół Profesora, wtedy jeszcze przy ulicy Dietla. Żuk znał moją fascynację wspólnymi utworami Brechta i Weilla, więc puścił album „20th Century Blues”, gdzie Marianne Faithfull śpiewa niektóre ich sztandarowe utwory z „Alabama Song” i „Jenny Piratką” na czele, a do tego utwory Hollaendera, Noela Cowarda, Harry’ego Nilssona, Ala Dubina i Harry’ego Warrena. Towarzyszy jej na fortepianie Paul Trueblood, razem wyczarowują dla nas jedyny w swoim rodzaju wieczór w Weimarze.
O owym panu Truebloodzie przyznaję wcześniej nie słyszałem, ale choćby nawet nagrał tę jedną płytę, wystarczy ona, by nazwać go muzykiem genialnym. Na „20th Century Blood” fortepian Trueblooda nie jest jedynie akompaniamentem dla wokalistki, lecz jej pełnoprawnym partnerem. Na koniec Trueblood wycina solówkę z „Mackie Majchra” i wtedy szczęka przy każdym przesłuchaniu opada mi dokumentnie. Ale i tak najważniejsza jest Marianne, śpiewająca tak, jakby Brecht i Weill pisali swoje nieśmiertelne dzieła wyłącznie dla niej. Posłuchajcie „Surabaya Johnny” i wszystko będzie całkowicie jasne.
Swoją znajomość z Faithfull zacząłem więc niekanonicznie, nie przy okazji Rolling Stonesów, Jaggera i Richardsa, którzy napisali dla niej pierwszy ponadczasowy przebój „As Tears Go By”. Zapatrzony w teatr i wszystko, co teatralne, niewiele wówczas wiedziałem o tamtych czasach, mniej mnie one interesowały. Marianne od początku miała dla mnie swój niepowtarzalny zachrypnięty głos, od razu była przede wszystkim niezrównaną interpretatorką Brechta i Weilla, co udowodniła chociażby programem „Siedem grzechów głównych”, a to jest dla każdej śpiewającej aktorki najwyższa szkoła jazdy. Bo tak – traktowałem Faithfull jako kogoś z teatru, wspaniałą aktorkę, która z każdej piosenki czyni przedstawienie, w każdej opowiada przejmującą historię.
Pokazywała to na koncertach, nie do zapomnienia, chociaż pierwszy, który widziałem, był może jednym z bardziej absurdalnych w jej karierze. Z Marianne nierozerwalnie łączy się mrok, tymczasem ktoś wpadł na pomysł, by na wrocławskim Przeglądzie Piosenki Aktorskiej zaśpiewała o piętnastej. Wyszła na scenę i zapaliła papierosa. Odwieść od niedozwolonego kroku próbował ją strażak służbista, kompromitując przy tym organizatorów, ale zgasiła go mocnym słowem. Mieliśmy już jej teatr, ale sam koncert mimo wspaniałych momentów nie porywał. Inaczej było kilka lat później w warszawskiej Sali Kongresowej, nad którą zapanowała od pierwszej chwili. Była w świetnej formie, głosem przygważdżała nas do foteli, a potem kazała podrywać się na równe nogi. Śpiewała moje ulubione teatralne songi, ale przede wszystkim własne kawałki. Pamiętam choćby ten o „Sister Morphine” i do dziś mam dreszcze.
Od tamtych chwil Marianne Faithfull jest w moim życiu jak Tom Waits albo Leonard Cohen. Tego drugiego nie ma, ale przecież tak bardzo jest, ten pierwszy płyty wydaje rzadko, bo już nic nie musi („Bad As Me” ukazała się niemal sześć lat temu), ale czasem ucieszy nas choćby zremasterowanymi reedycjami swoich wczesnych albumów. Kupuję wszystko, co Faithfull wydaje, nie przypominam sobie jakiegokolwiek rozczarowania. Jakim olśnieniem był słuchany po latach wielki album „Broken English”, który jeszcze więcej drapieżności zyskał w nowej odświeżonej wersji. A przedostatnia płyta „Give My Love to London” nagrana przed czterema laty? Piosenki pisane z Nickiem Cave’em zawsze były w repertuarze Faithfull wyjątkowe, ale „Late Victorian Holocaust” jak dla mnie należy do tych nieśmiertelnych.
Przeglądam teraz trzynaście ostatnich wydawnictw artystki i jeszcze większą siłą rzuca się w moje oczy, to o czym wiedzieliśmy. To był i jest dla innych zawsze autorytet, a przy tym ktoś otwarty na wszystko, co nowe i nieoczekiwane. Pisały dla niej PJ Harvey i Anna Calvi, Greg Dulli i Mark Lanegan, Allen Toussaint i Roger Waters, cały album – wspaniały „A Secret Life” – nagrała z Angelo Badalamentim. Współpracowała jeszcze z Blur, Jarvisem Cockerem, Beckiem, by zakończyć tę niepełną listę. Nigdy nie zamykała się w jednej estetyce, bo wiedziała, że zawsze będzie miała własną opowieść. I głos. Nikt nie ma takiego jak ona.
Piszę o tym, bo Marianne Faithfull wydała właśnie nowy, nie wiem już który w karierze album – „Negative Capability”, którego od kilku dni słucham na okrągło i wcale nie mam dość. Żaden ze mnie krytyk muzyczny, ale cóż, powiem: jak dla mnie jest to płyta roku i jedna z najlepszych w całym dorobku artystki. Marianne ma dziś siedemdziesiąt dwa lata, mocno ostatnio chorowała, niektórzy widzą w „Negative Capability” jej pożegnanie, jak kiedyś pożegnaniem były wspaniałe płyty Johnny’ego Casha z serii „American Recordings”. Tak daleko bym się nie posuwał, choć rzeczywiście można na nowej płycie Faithfull odnaleźć łatwo rozliczenie z samą sobą. Może najbardziej przejmujące staje się to w „As Tears Go By”, który śpiewa od półwiecza, ale teraz głos więźnie jej w gardle, utwór zyskuje zupełnie nowy wymiar. Albo w utworze „In My Own Particular Way”, gdzie nie musi przekonywać, że choć nie jest już młoda, za to zniszczona, wciąż jest piękna, miła i zabawna. Słuchanie Faithfull z najnowszego albumu daje to, po co słucha się muzyki. Czyste wzruszenie.
Weźmy chociażby singlowy „The Gypsy Faerie Queen” śpiewany w duecie z Nickiem Cave’em. Ma on siłę najmocniejszych kawałków z dorobku Marianne, płynie jest mocna rzeka. Jednak uwagę przyciąga co innego. Nick Cave ustępuje miejsca przyjaciółce, cały czas dyskretnie jej towarzyszy z drugiego planu. Trzeba wielkiej klasy, by tak rozumieć wzajemne partnerowanie.
Marianne śpiewa tu swój stary „Witches’ Song”, bierze „It’s All Over Now, Baby Blue” Boba Dylana, w jednym z najmocniejszych utworów „They Came At Night”, napisanym przez Marka Lanegana, słychać bezpośrednie echa terrorystycznego ataku na paryski klub Bataclan, a cały kawałek ma siłę największych protest songów artystki. Zresztą od „Negative Capability” przynajmniej ja nie mogę się uwolnić i wciąż odkrywam na niej nowe wspaniałości. A sama Marianne z głosem zanikającym w gardle wydaje mi się teraz kimś obdarzonym dziwną wewnętrzną jasnością, spokojną mądrością, wywiedzioną z życiowych zakrętów i załamań. Przypomina mi w tym Cohena. Śpiewał on „So Long, Marianne” o całkiem innej Marianne, ale ja biorę ten tytuł, niech wybaczy. Bo przecież Marianne Faithfull to moje ostatnie ćwierć wieku. Niekrótko. Cohen zaś żegna się z nami tomem „Płomień”, który w tłumaczeniu Daniela Wyszogrodzkiego właśnie ukazał się po polsku. Ale to już jest temat na całkiem inną historię.
* Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Kristine; Źródło: Flickr.com [CC BY-NC 2.0]