Wszystkiego, a już na pewno prawie wszystkiego, co wiem o myśleniu i pisaniu o teatrze, nauczyłem się od mojego Profesora, Andrzeja Wanata. Rzecz niezwykła, gdyż były redaktor naczelny „Teatru” nie żyje już od blisko ćwierćwiecza, a do mnie wraca jego obraz, brzmienie jego głosu. Z Andrzejem Wanatem wiąże się wiele mówiąca anegdota. Przytaczam ją raz na jakiś czas, bo ma dla mnie formacyjne znaczenie.
Było to na toruńskim festiwalu Kontakt, był początek lat 90., na oko oceniam rok 1992 lub 93. Eimuntas Nekrošius pokazywał w Toruniu „Trzy siostry” Antoniego Czechowa. Przyjeżdżał już w glorii maga współczesnego teatru, kogoś najbardziej oczekiwanego, dla spotkania z którym niektórzy zmieniali wręcz swoje życiowe plany.
„Trzy siostry” w ujęciu litewskiego zespołu w niczym nie przypominały poczciwego Czechowa. Nekrošius ukazał całą brutalność autora „Wiśniowego sadu” w portretowaniu ludzi bezradnych, zapętlonych w swoich nadziejach i mrzonkach. Zostawił gdzieś za drzwiami teatru całą zwyczajową rodzajowość tej sztuki i sprowadził ją do samej esencji. Andrzej Wanat o Czechowie wiedział literalnie wszystkiego, nie było dla niego bliższego i ważniejszego pisarza. Popatrywaliśmy na naszego Profesora, lekko zatrwożeni, jak znosi takie rzeczy z jego Czechowem. Po spektaklu poszliśmy do baru na piętrze Teatru Horzycy. Wanat wychylił jedną pięćdziesiątkę wódki, zaraz potem drugą. Zaczerpnął powietrza i rzucił: – Ja go nienawidzę. Ale on jest, kurwa, genialny.
Nekrošiusa poznaliśmy właściwie dzięki toruńskiemu „Kontaktowi”. Krystyna Meissner, która festiwal wymyśliła i nim kierowała, szczególny nacisk kładła na teatr litewski, a w teatrze litewskim on był zdecydowanie największy. Ja swą przygodę zacząłem z „Trzema siostrami”, a potem przyszły trzy wielkie inscenizacje szekspirowskie: „Makbet”, „Hamlet” i „Otello”. Każda bez najmniejszego wyjątku była olśnieniem, każdej towarzyszyło zdziwienie, że tak w ogóle można Szekspira czytać. Nekrošius przenosił te dramaty w rejon litewskiej duszy i litewskiej wrażliwości. Mówił bez najmniejszej kokieterii, że Litwini są narodem prymitywnym, bo dopiero co zeszli z kartofliska. Dlatego pokazywał Szekspira między poezją a naturalistyczną prawdą szczegółu. Konkretyzował to, co literatura jedynie sygnalizowała, ale nigdy nie popadał w zbytnią dosłowność. W jego inscenizacjach jedną poezję zastępowała inna – bardziej brutalna, czasem może barbarzyńska. To bodaj Makbet przychodził z grzęzawisk, ubrany w ciężką szubę, brodaty, ziemski, tak bardzo stamtąd i stąd jednocześnie.
Nekrošiusa poznaliśmy właściwie dzięki toruńskiemu „Kontaktowi”. Krystyna Meissner, która festiwal wymyśliła i nim kierowała, szczególny nacisk kładła na teatr litewski, a w teatrze litewskim on był zdecydowanie największy. | Jacek Wakar
Mówi się – mag, mówi – wizjoner. Szafuje przymiotnikami. Określenia tracą znaczenie, bo adresowane są zbyt hojnie nie do tych, co naprawdę na nie zasługują. Nekrošiusa zestawiam z garstką największych – z Peterem Steinem, Peterem Brookiem, Giorgio Strehlerem, Kantorem, Jarockim, Grzegorzewskim, Lupą, van Howe’m, niech wybaczą ci, o których w tej chwili nie pamiętam. Każdy z nich mówi lub mówił całkiem innym teatralnym językiem, ale też każdy budował na scenie światy odrębne, absolutnie domknięte, z których nie dało się usunąć nawet jednego elementu. Nekrošius w swoich monumentalnych często przedstawieniach zmierzał – jak Kantor, ale całkiem inaczej – do esencji. Zostawiał nas z nieupiększonym w żaden sposób ludzkim doświadczeniem, który wywodził wprost z wnikliwej lektury tekstów najczęściej klasycznych i wierności ich autorom. Tyle że w jego przypadku nie oznaczało to kurczowego trzymania się liter, a podążanie za duchem dzieła. Stąd zapewne reakcja Wanata na „Trzy siostry”.
Po „Kontakcie” Krystyna Meissner założyła we Wrocławiu festiwal „Dialog”, jak zwykle zapraszając litewskiego mistrza. Spektakle Nekrošiusa nie budziły już jednak takich emocji, choć czasem onieśmielały swym wymiarem, jak zrealizowany w oparciu o powieść Dostojewskiego „Idiota”. Pojawili się nowi Litwini, on zaś – ojciec założyciel nowoczesnego litewskiego teatru – stał się obiektem ataków tych wszystkich, co podważali prawem buntowników jego pozycję i widzenie świata. Nie ma w tym zresztą niczego dziwnego, w Polsce podobnie dzieje się z Krystianem Lupą. Reżyserzy nawet jeśli wychodzą spod jego skrzydeł i wpływu, muszą prędzej czy później określić swoją wobec niego pozycję. Stają się apologetami, często epigonami, a czasem stają w kontrze wobec swojego guru.
Nowe spotkanie z wielkim artystą zawdzięczamy dwóm spektaklom przygotowanym w warszawskim Teatrze Narodowym. Olśnieniem absolutnym były dla mnie „Dziady”, bo poczułem, jakbym arcydzieło Mickiewicza słyszał ze sceny po raz pierwszy, nic o nim wcześniej nie wiedząc. Scenę Narodowego pokrywały doły, aktorzy obok nich biegali, przez nie skakali. Nie wiadomo było, czy są to leje po bombach, czy groby, z których właśnie powstali umarli. Nekrošius zamienił scenę w labirynt, labiryntem uczynił same „Dziady” i kazał nam razem z nim przez ten labirynt się przedzierać. Zamiast drzwi wycięty został kontur wileńskiego pomnika Mickiewicza, a Konrad we wspaniałej interpretacji Grzegorza Małeckiego stawał się też Adamem. Nie zapomnę Wielkiej Improwizacji mówionej niemal „na biało”, niczym wyznanie przegranego racjonalisty, logika, który dostępnymi sobie narzędziami próbuje uporządkować świat. Bezskutecznie. Wielki Litwin zafundował nam nowe spojrzenie na narodowego wieszcza, a jednocześnie zbliżył się do niego, zrzucił go z pomnika. „Dziady” z Narodowego pozostaną dla mnie jednym z najważniejszych teatralnych doświadczeń.
Nie spotkałem się za to w żadnym wymiarze ze „Ślubem” Gombrowicza zrealizowanym na tej samej scenie w tym roku. Premiera była w czerwcu, a ja pamiętam ten spektakl mniej niż inne dzieła Nekrošiusa. Może dlatego, że zamienił – jak chyba nigdy – Gombrowicza na własne gry, zignorował wpisane w dramat niemożliwe do zlekceważenia zasady. Choć trzeba odnotować, że byli i tacy, co i w tym przedstawieniu dostrzegli arcydzieło. Tym razem pozostałem nieczuły.
Wiedzieliśmy, że chorował, a przecież ciągle na niego czekaliśmy. Ktoś powiedział, że wróci do Narodowego z „Do Damaszku”, wczoraj dyrektor Jan Englert zdradził, że byli umówieni na „Króla Leara” Szekspira. Warszawska narodowa scena powoli stawała się jednym z jego domów, a teraz go straciła. Jak my wszyscy.