Tomasz Sawczuk: Czy amerykańska demokracja jest w kryzysie?

Michael Walzer: Myślę, że tak. Możemy czuć się w tej sprawie nieco lepiej po ostatnich wyborach do Kongresu, ale kryzys nadal trwa. Mamy prezydenta, który wykazuje silne tendencje autorytarne, a także będącą u władzy Partię Republikańską, która mu uległa.

W niedawnym artykule napisał pan, że współczesny kryzys demokracji należy rozumieć także jako kryzys lewicy. Co pan przez to rozumie?

Jedno z wyjaśnień wzrostu popularności autorytarnych oraz populistycznych polityków w USA oraz w innych krajach, w tym w Polsce, wiąże się z niezdolnością lewicy do zmobilizowania jej naturalnej bazy wyborców. W Stanach Zjednoczonych oznacza to, że zarówno centrolewica, jak i bardziej radykalna lewica straciły kontakt z klasą pracującą.

Na czym polega problem?

W ostatnich dekadach klasa pracująca jako pewna kategoria społeczna stawała się coraz bardziej podzielona na wiele grup o odmiennych wrażliwościach. Fragmentacji klasy pracującej towarzyszyły tak zwane „rewolucje mniejszości”, takie jak ruch praw obywatelskich z lat 60., ruch na rzecz praw osób homoseksualnych, a także rewolucja feministyczna. Cóż, ta ostatnia nie dotyczyła oczywiście mniejszości.

Każda z owych rewolucji zakończyła się sukcesem, a lewica miała związek z tymi zwycięstwami. Sukces był jednak niepełny. Wraz z włączeniem do wspólnoty czarnoskórych, gejów i kobiet, w amerykańskiej gospodarce i polityce powinna teoretycznie zapanować większa równość. A mimo tych częściowych zwycięstw Ameryka stała się przecież mniej egalitarna!

Lewica nie utraciła kontaktu z czarnoskórymi Amerykanami, kobietami czy gejami. Sukces owych rewolucji społecznych doprowadził jednak do wyalienowania się lewicy od białej klasy pracującej. Musimy teraz wymyślić program ekonomiczny, który będzie odnosił się także do jej lęków [ang. vulnerabilities].

Wraz z włączeniem do wspólnoty czarnoskórych, gejów i kobiet, w amerykańskiej gospodarce i polityce powinna teoretycznie zapanować większa równość. A mimo tych częściowych zwycięstw Ameryka stała się przecież mniej egalitarna! | Michael Walzer

Autorzy tacy jak Mark Lilla przekonują, że strona liberalno-lewicowa powinna dać sobie spokój z polityką tożsamości i myśleć o polityce w bardziej inkluzywnych terminach, takich jak obywatelstwo. Co pan o tym myśli?

To bardzo ważne, aby zaznaczyć, że nie możemy odpuścić tak zwanej polityki tożsamości. Nie możemy dać sobie spokoju z kwestią nierówności ze względu na kolor skóry czy płeć. Musimy naciskać na dokończenie wspomnianych rewolucji społecznych i nie możemy przestać o nich mówić. Sprawy te były tak ważne dla samoświadomości lewicy w ostatnich dekadach, że nie warto myśleć o zastąpieniu ich czymś innym. Wydaje mi się, że musimy uzupełnić politykę tożsamości o coś więcej.

Jeśli mówimy o Partii Demokratycznej, to trzeba zauważyć, że nie jest ona tak naprawdę partią lewicową, choć w kontekście amerykańskim na taką wygląda. Za czasów Clintona oraz Obamy Partia Demokratyczna po prostu zaniedbała lęki zwykłych Amerykanów, przestała o nich myśleć. Clinton i Obama patrzyli na erozję ruchu związkowego, nie robiąc nic, aby temu zapobiec. Musimy teraz odwrócić neoliberalne polityki demokratów. W sensie intelektualnym, proces ten już trwa, choć zobaczymy, czy przełoży się także na propozycje legislacyjne w nowej Izbie Reprezentantów.

Barack Obama odpowiada zwykle na podobne krytyki, mówiąc, że rozszerzył dostęp Amerykanów do służby zdrowia, ale nie mógł zrobić w podobnych sprawach wiele więcej, ponieważ większość w Kongresie mieli republikanie. Czy nie jest to pana zdaniem wystarczające wytłumaczenie jego postawy?

Obama był centrystą, który w znacznej mierze akceptował neoliberalną politykę gospodarczą. Proszę nie zrozumieć mnie źle, w porównaniu z tym, co mamy teraz, Obama był wspaniałą osobą. Ale z perspektywy lewicowej, czy nawet liberalno-lewicowej, jego prezydentura była porażką. A to, co wydarzyło się po nim, jest po części jego odpowiedzialnością.

Mówi pan, że prezydentura Donalda Trumpa to konsekwencja błędnej polityki Obamy?

Odpowiem osobistą historią. Dorastałem w mieście Jonestown w stanie Pensylwania. Spółki powiązane z przemysłem stalowym zatrudniały tam 20 tysięcy pracowników. W 1941 roku do miasta dotarły związki zawodowe i od tej pory było to miejsce, w którym demokraci cieszyli się znaczną przewagą w wyborach. Przemysł stalowy w Jonestown padł w latach 80., w tej chwili nie ma tam nic. Od tej pory populacja miasta zmniejszyła się o jedną trzecią, a Donald Trump wygrał tam wybory większością dwóch trzecich głosów. Obecnie mieszkam w Princeton w stanie New Jersey, które jest jednym z najbogatszych miast w USA – Hillary Clinton zdobyła tutaj osiem głosów na dziewięć! Zwycięstwo Trumpa to konsekwencja zarówno neoliberalnej polityki gospodarczej administracji Clintona, jak i Obamy. Jest to także konsekwencja porzucenia problematyki, która przez tak wiele lat definiowała, czym jest lewica.

Trump mógł z łatwością odwołać się do wspomnień ludzi, którzy pamiętali dawne czasy, ponieważ dotykał w ten sposób realnego problemu?

Deindustrializacja części Ameryki to na pewno rzeczywisty problem, a demokraci nie zwracali na niego uwagi. Po części dlatego, że lewica była, tak jak pisze Lilla, zajęta sprawami takimi jak równość ze względu na rasę czy płeć. Zajmowanie się tymi sprawami nie było czymś niewłaściwym. Chodzi tylko o to, że nie udało nam się udzielić odpowiedzi na problem nierówności ekonomicznych, który powinien mieć zasadnicze znaczenie dla naszej tożsamości jako przedstawicieli lewicy.

Jak interpretuje pan wyniki ostatnich wyborów do Kongresu? Demokraci odzyskali wiele miejsc w Izbie Reprezentantów i będą w niej mieli większość, ale republikanie wciąż mają większość w Senacie. Uważa pan, że demokraci te wybory wygrali, czy że je przegrali?

Hillary Clinton wygrała głosowanie powszechne większością 3 milionów głosów. W wyborach do Kongresu przewaga demokratów wzrosła do 8–12 milionów głosów. Było to więc znaczące zwycięstwo. Nie rozumiem, dlaczego demokraci przegrali na Florydzie. Po katastrofach naturalnych, które miały tam miejsce, a także strzelaninie w Parkland i związanej z tym mobilizacji młodzieży, wydawało się, że wynik będzie inny. W Teksasie szanse na zwycięstwo były niewielkie, ale przegrana demokratów w tym stanie i tak rozczarowuje. Poza tym, kandydaci zarówno bardziej centrowi, jak i lewicowi radzili sobie bardzo dobrze prawie w całym kraju.

Po tych wyborach w USA mamy znów do czynienia z podziałem władz, co oznacza, że istnieją realne narzędzia kontrolowania tego, co robi Trump. To naprawdę zwycięstwo.

Czy nie boi się pan, że dzięki zwycięstwu republikanów w wyborach do Senatu Donald Trump będzie miał szansę zapewnić konserwatystom większość w Sądzie Najwyższym na kolejne dekady?

Tak, każdy ewentualny rząd demokratów po 2020 roku będzie musiał radzić sobie z permanentnie wrogim Sądem Najwyższym. To będzie duża przeszkoda przy próbie wprowadzenia jakichkolwiek poważniejszych reform.

Czy spodziewa się pan, że demokraci spróbują dokonać reformy samego Sądu Najwyższego? Niektórzy przekonują, że kadencje sędziów powinny trwać na przykład 15 lat, a nie dożywotnio, jak jest obecnie.

Z pewnością pojawią się inicjatywy, aby skrócić kadencje sędziów oraz rozszerzyć skład sądu, tak jak próbował to zrobić Roosevelt w latach 30. Wątpię jednak, aby to się udało. Mam nadzieję, że strategia demokratów będzie polegała raczej na tym, by raz po raz wracać do Sądu Najwyższego i zmuszać sędziów do obalania programów, które będą miały bardzo wysokie poparcie społeczne.

Proszę nie zrozumieć mnie źle, w porównaniu z tym, co mamy teraz, Obama był wspaniałą osobą. Ale z perspektywy lewicowej, czy nawet liberalno-lewicowej, jego prezydentura była porażką. | Michael Walzer

Jak wyobraża pan sobie przyszłość Partii Demokratycznej? Czy pokłada pan nadzieję w politykach takich jak Alexandria Ocasio-Cortez, którzy występują pod bardziej progresywnymi sztandarami i określają się mianem demokratycznych socjalistów, czy też spodziewa się pan, że dominujący będzie bardziej zachowawczy nurt, który wiąże pan z Clintonami oraz Obamą?

Nie wydaje mi się, abyśmy byli blisko rewolucji socjalistycznej [śmiech].

Takiego scenariusza nie brałem pod uwagę.

Sam jestem członkiem organizacji o nazwie Democratic Socialists of America (DSA). Liczba jej członków wzrosła ostatnio z 8 tysięcy do 50–60 tysięcy i niektórzy naprawdę uważają, że ten wzrost zapowiada jakąś rewolucję. Ale ja tak nie myślę. Partia Demokratyczna musi zachować szeroką formułę, która obejmuje także ludzi, którzy są dość konserwatywni albo należą do centrolewicy.

W tej chwili mam nadzieję, że Partia Demokratyczna będzie w stanie przygotować wartościowy pakiet ustaw w sprawach takich jak służba zdrowia, rozwój infrastruktury czy imigracja. Ustawy te zostaną zablokowane w Senacie przez republikanów, ale to ważne, by się pojawiły. Demokraci po prostu muszą sformułować program, do którego będą mogli odwołać się podczas wyborów na prezydenta w 2020 roku.

Myśli pan, że Donald Trump ma szanse na reelekcję?

Wszystko zależy od tego, czy demokraci stworzą w najbliższych dwóch latach spójny program legislacyjny oraz czy znajdą dostatecznie atrakcyjnego kandydata.

Czy widzi pan obecnie takiego kandydata?

Jest parę osób, które mogą się takimi kandydatami stać. Jedna z nich to Beto O’Rourke z Teksasu, który przypomina młodego Johna Kennedy’ego. Inna postać to senator Sherrod Brown z Ohio, który potrafił wygrać wybory w bardzo ważnym stanie, gdzie przegrało wielu innych kandydatów Partii Demokratycznej. Mam wątpliwości co do Elizabeth Warren, ponieważ demokraci dwukrotnie przegrali, gdy wystawiali w wyborach prezydenckich liberałów ze stanu Massachussets i nie jestem pewien, czy chciałbym próbować kolejny raz.