Kiedy przychodzi sobotni wieczór, babcia zdaje relację z tego, jak my, jej wnuki, sprawowaliśmy się w ciągu tygodnia. Potem ten, który był najgrzeczniejszy, prowadzi marsz – trzy okrążenia wokół stołu. Nagroda zwycięzcy to przywilej noszenia czapki taty podczas tej parady.

Ten zaszczyt liczy się podwójnie, ponieważ czapka jest zakazana: to rogatywka, nad daszkiem ma orła w koronie. Polscy żołnierze mają teraz czapki bez rogów, orły bez korony. Czapki okrągłe jak patelnie, choć nie tak wielkie jak sowieckie.

Bordowy aksamitny otok znaczy, że tata jest lekarzem. Srebrny galon na daszku, że jest oficerem. Trzy gwiazdki, że ma stopień kapitana. Nad daszkiem biegnie pasek, który można odpiąć i założyć sobie pod brodę. Wygląda to dziwnie. Ale robi się tak tylko wtedy, kiedy się pełni uroczystą wartę.

Zbyt często tak się składa, że to najmłodszy brat prowadzi rundę honorową. Ma na imię Jarema, na pamiątkę słynnego rezuna, pogromcy chłopskiego powstania. On jest babcinym oczkiem w głowie i wzorem dziecięcych cnót. Jarema nie za wiele może widzieć w rogatywce opadającej mu na oczy, ale zawczasu musiał odmierzyć kroki, bo stół okrąża tam, gdzie trzeba.

Ile mam lat, kiedy odkrywam, że czapka nie jest prawdziwa?

Jest taka czysta, na daszku nie ma ani zadrapania. Nie ma jej na wojennych zdjęciach taty, gdzie albo jest z gołą głową, albo w furażerce. Jego kapelusze zawsze pod denkiem mają wszyty firmowy znak kapelusznika. Jedwabne metki wyszywane srebrną nitką. Podnieca mnie ich dotykanie. Lecz w oficerskiej rogatywce nie ma nic. Fachowiec, który dał się namówić na ten zakazany wzór, wolał nie podpisywać swojego występku.

Rogatywką nie wolno się bawić, ona jest trochę święta. Piętnaście lat później, kiedy pozostał mu tylko rok życia, każe się sfotografować i wysyła zdjęcie swoim synom w Szwecji. W tej czapce, z dwoma palcami przy daszku. Ostatni salut.

 

 

Gdy zdarzy mi się popełnić jakieś głupstwo, mama się złości i wyzywa mnie od nicponiów. Natomiast Oskar mówi tylko, że Maćko nigdy by tak nie postąpił – a to bardziej boli. Na imię mam Maciej na cześć owego Maćka – tego, co w lipcu 1410, odziany w stal i pióropusze, pokonał armię krzyżacką w bitwie pod Grunwaldem. Wszyscy wiedzą, że Maćko jest straszliwy w boju, lecz poza tym – do rany przyłóż. To postać z powieści pana Sienkiewicza. Ale Oskar wyjmuje grubą księgę o kruchych stronicach i tam, w spisie polskich rodów rycerskich, czyta nam o trzech braciach Bielawskich herbu Zaremba, którzy brali udział w tej bitwie i w podzięce za zwycięstwo erygowali kościół.

Nasz herb jest wspaniały. Czarny lew z wyciągniętym językiem i rozcapierzonymi pazurami staje dęba nad zamkowym murem. Nad nim rycerski hełm w koronie, zwieńczony takim samym lwem. Na srebrnym pucharku, który jest moim podarunkiem chrzestnym, ten mur zamkowy jest z korala. Czasami wolno mi zapieczętować list taty. Oskar ściąga swój sygnet z wyrytym herbem, a ja mogę chuchnąć na niego i wcisnąć złoto w grudkę czerwonej lawy. Wdychać woń stopionego laku to czuć się wybrańcem.

Tata nie mówi nigdy, że ci z herbem są lepsi od innych, tylko że nam nie wolno go pokalać. Trzeba być wielkodusznym wobec słabych i hardym wobec możnych, walczyć z otwartą przyłbicą, dotrzymywać słowa i szanować damy. Noblesse oblige, potrafi westchnąć tata, kiedy w tramwaju ustępuje miejsca dużo młodszej kobiecie. Noblesse oblige, słyszę, kiedy wygląda na to, że chcę pozwolić babci wynieść kubeł ze śmieciami.

Lecz w książkach ci herbowi są cenieni wyżej. Nawet ten najuboższy jest zawsze więcej wart od jakiegoś bogatego kramarza. Kupiec mówi „wasza wielmożność pozwoli”, ściąga czapkę i kłania się do samej ziemi. To wielki zaszczyt dla niego, móc udzielić gościny jego łaskawości. Kupcowi oczywiście wstyd, że sprzedaje drogo to, co kupił tanio, jak jakiś Żyd. Herbowi nigdy tak nie robią, dla nich liczy się tylko honor; grosze niech ściubią ludzie małego ducha. Jedynie u Balzaca ci herbowi żenią się czasem dla pieniędzy, ale to przecież Francja.

W polskich książkach herbowi nie zawsze są dobrzy. Książę, na cześć którego Jarema dostał swoje imię, nabija ludzi na pal, ale wyłącznie za najgorsze wykroczenia. Bywają gwałtowni, porywczy i okrutni, ale prawie żaden z nich nie jest podły. Chyba że nosi imię Zygfryd albo Ulrich i szwargocze po niemiecku.

Herb pomaga. O ile ciężko jest bez przerwy – z racji pochodzenia – musieć zmywać naczynia i usługiwać mamie, o tyle kompensuje to z nawiązką znudzona mina, jaką przybieram, gdy kolega z klasy chwali się, że mają auto. Samochód może kupić sobie każdy. Lecz tego, co ja mam, nie można dostać za pieniądze. Nie mówię tego, bo herbowi nigdy się nie przechwalają, nawet samochodami.

Nie muszą. Każdy wie, że to herbowi stoczyli wszystkie wojny i napisali wszystkie książki. „Autor urodził się w 1505 roku, w zamożnej rodzinie szlacheckiej”, można przeczytać o tych dawnych, a o tych nowych, że „autor urodził się w roku 1897, w zubożałej rodzinie szlacheckiej”. W szkolnych podręcznikach piszą, że wszyscy ludzie rodzą się równi, ale każdy słyszy, że „rycerski” brzmi lepiej niż „chamski”. Wieśniacy są okrutni, głupi i zapici, i ledwie umieją się wysławiać, tak wynika z najpopularniejszych szlagierów. Mieszkamy w „rzeczypospolitej ludowej”, w której „wieśniak” jest wyzwiskiem.
W domu nie mówi się nigdy o pieniądzach. Nie przy dzieciach. Pięćdziesiąt lat później, w archiwum, ściska mnie za gardło. Kiedy zaczynam szkołę i mogę porównać, nie zdaje mi się, byśmy byli biedniejsi od innych. Mieszkamy wśród pięknych orzechowych mebli, Księstwo Warszawskie, polski rodzaj empire’u, choć nie tak wystawny. Na zdjęciach z tych lat pięciolatek ubrany jest w niebieski aksamit i białe getry, mama nosi futro. Ale jesteśmy już bez grosza. Doktor Oskar Bielawski, były dyrektor szpitala, zalega z opłatą rachunków w wysokości dwóch rocznych pensji, komornik już wycenił jego biurko i obrazy. Widzę, że dostał z łaski etat w jakiejś przychodni, ale teraz rozważa się zakaz prowadzenia prywatnej praktyki. Oficjalnie dlatego, że w Polsce lat pięćdziesiątych jest za wielu lekarzy. Prawdziwy powód jest zapisany niewprawnym charakterem pisma na marginesie tej decyzji: „Negatywnie nastawiony do nowego ustroju”.
Mama musi wiedzieć, że jej mąż, który kupuje jej naszyjniki z pereł, jednocześnie pożycza na jedzenie. Myślę, że ona protestuje, ale nie za bardzo. Ona także wie, że noblesse oblige.

Chyba już jestem nastolatkiem, gdy się dowiaduję, dlaczego musieliśmy opuścić jasne mieszkanie w przyszpitalnym parku i przeprowadzić się do ponurego budynku w Poznaniu, gdzie na schodach czuć uryną, a przy drzwiach są trzy dzwonki, jeden dla każdej rodziny. Ale dopiero czterdzieści lat później odkrywam w archiwum, że być może nie było to nieuniknione. Wiosną 1957 roku Oskar dostaje propozycję: Partia gotowa jest przymknąć oko na jego brak entuzjazmu dla osiągnięć psychiatrii radzieckiej. Może pozostać dyrektorem szpitala, który zbudował od podstaw. Pod warunkiem, że wyrzuci z pracy żonę.

 

 

POWINNI BYLI PRZEJŚĆ przez Oświęcim objęci. Ale idą każde osobno, jak dwoje obcych. Przed górą ściętych kobiecych włosów on płacze sam.

Przez całą tę podróż, kiedy matka ma pokazać synowi stary Kraków i kopalnię soli w Wieliczce, ściągam na siebie więcej krytycznych uwag niż zwykle. Kiedy coś powiem, to głupio lub nie w porę. Ale teraz zrobiło się gorzej. Już z rana, kiedy mamy iść na pociąg, ona zamyka się w sobie. Gdy przechodzimy pod napisem Arbeit macht frei, nie chcę być jej synem.

Mogliśmy przejść przez Oświęcim objęci i większość rzeczy potoczyłaby się inaczej. Gdybym nie był tak cholernie dobrze ułożony. Gdyby jakiś głos z góry powiedział: Zrób to! Krzyknij do niej, wśród hałd dziecięcych butów, okularów, prochów i popiołów, ponad głowami zaszokowanych szkolnych grup: „Dlaczego mi to robisz! Jestem tu, razem z tobą, w Oświęcimiu! Jestem twoim synem!”.

O, mamo… Zemdlałabyś, chlusnąłbym wodą z wiadra przeciwpożarowego, a kiedy doszłabyś do siebie, już byś się mnie więcej nie bała.

Dowiedziałbym się, dlaczego nie masz kuzynów i kuzynek, i że twoje prawdziwe imię to Lila. Kochałabyś mnie tak, jak kocha się wyzwoliciela.

Tak się nie dzieje. Jeszcze przez pięć lat udaje jej się ukryć przed dziećmi, że mają przeznaczenie. Jeszcze przez pięć lat on może w fantazjach ćwiczyć swoją rycerskość, traktując Żydów i Cyganów prawie jak równych sobie. A kiedy w 1968 roku nie dostaje się na studia, ona pozwala mu wierzyć, że najzwyczajniej nie zdał.

 

 

Po śmierci mamy robię porządek w jej papierach. Opróżniam ogniotrwałą szafę, napełniam dwa worki, wyjeżdżam na wieś i rozpalam ognisko. Teraz depresje, myśli natrętne i skryte fantazje to tylko biały dym roztapiający się we mgle nad cieśniną Blidösund. Zarząd Zdrowia i Opieki Społecznej chce przejmować kartoteki pacjentów po prywatnych gabinetach psychiatrycznych, ale mama zdecydowała, że swoich nie odda. „Spalić” jest też napisane na innych plikach papierów. Potem znajduję cienką teczkę bez wskazówek. A w środku samotny rysunek, właściwie tylko jedno słowo, lecz zapisane kanciastymi, poszarpanymi dramatycznie literami: ZGON. A pod spodem: „Chciałbym mieć po Nim pamiątkę”.

Niewiele mam tak wyraźnych wspomnień. Siedzimy wszyscy wokół stołu, ubrani na czarno, więcej nas niż zwykle. Mam osiem lat. Przez cały dzień usiłowałem coś poczuć. Na zdjęciach z pogrzebu stoję koło taty. Jest zima, śnieg, zwaliste ciało taty zapadnięte w sobie, monument rozpaczy. Moja twarz też wyraża ból. Szeroko rozwarte oczy, schylona głowa, zaciśnięte wargi. Przekonujące to, ale fałszywe. Mężczyzny, który leży w trumnie, prawie nie znałem. Nikt mi nie mówi, że to mój przyrodni brat. A teraz tata jest tak strasznie daleko. To moja wina, ponieważ nic nie czuję. Sporządzam ten rysunek po powrocie do domu i już w momencie, gdy go wręczam, dopada mnie wstyd. Wszyscy są bardzo wzruszeni. Tata mnie przytula. To okropne. Jeżeli można mówić o utracie niewinności, to stało się właśnie wtedy.

O wiele później trafiam na zapisek taty z tego dnia. Znajduje pocieszenie w tym, że umiałem wyrazić swój żal takimi subtelnymi środkami. Czterdzieści lat minęło, czuję, jak się czerwienię. To nie był tylko ten jedyny raz.

 

Książka:

Maciej Zaremba Bielawski, „Dom z dwiema wieżami”, przeł. Mariusz Kalinowski, wyd. Karakter, 2018.

 

Na zdjęciu użytym na stronie głównej: Maciej Zaremba Bielawski. Fot. Paul Hansen.