Wychodzę z tego przedstawienia uskrzydlony, bo wreszcie teatr dał mi więcej, niż oczekiwałem, otworzył oczy, wzruszył, zachwycił precyzją aktorskiego i reżyserskiego warsztatu. Mijam kolegę, który idzie szybko z zaciętą miną i nie widać po nim śladu zadowolenia. Potem drugiego – też nie ma w nim szczególnych oznak szczęścia. A potem czytam o „Osach”, że to nic więcej tylko przerysowana mieszczańska farsa, że trzeba współczuć dobrym aktorom, niemiłosiernie męczącym się w sztucznie ustawionych rolach. Ktoś trzeci mówi mi, że niczego nie zrozumiał, ale publiczność w jednej chwili zrywa się do stojącej owacji, a na najbliższe spektakle „Os” nie ma co marzyć o bilecie. Tylko dlatego, że na afiszu Boczarska i Dorociński, a takie gwiazdy sprzedadzą każdy tytuł? Chyba jednak nie.
Iwan Wyrypajew ma już w polskim teatrze ustaloną markę i oddane grono ludzi stęsknionych za jego światem. W siostrzanej wobec Och-Teatru Polonii wciąż grają, przy kompletach na widowni, wybitną „Słoneczną linię”. I znowu – nie tylko dla Karoliny Gruszki i Borysa Szyca. „Wujaszek Wania” w Polskim ma wspaniałą obsadę, ale nikt przy zdrowych zmysłach nie uzna Wyrypajewa za reżysera gwiazd, który komercyjnym warunkom podporządkowuje kształt swoich spektakli. Zresztą uwłaczająca dla artysty byłaby nawet próba takiego myślenia. Inscenizując „Wujaszka Wanię”, mówił, że uważa inscenizatora jedynie za medium, przez które mówi autor, które umożliwia, by słowa dotarły do publiczności tak, jak zostały napisane. Aktorzy tworzą u Wyrypajewa kreacje, ale również są przede wszystkim po to, by niczym medium stanąć między autorem a widzami. Inna rzecz, iż spotkanie z rosyjskim twórcą niejednokrotnie zmienia ich dotychczasowe postrzeganie zawodu. Przed ostatnią premierą mówiła o tym Magdalena Boczarska.
Nikt przy zdrowych zmysłach nie uzna Wyrypajewa za reżysera gwiazd, który komercyjnym warunkom podporządkowuje kształt swoich spektakli. | Jacek Wakar
Kilka lat temu ten sam dramat wystawił na Scenie na Woli warszawskiego Teatru Dramatycznego Wojciech Urbański, zagrali wówczas Katarzyna Herman, Zdzisław Wardejn i Witold Dębicki. Użyto wówczas pełnego tytułu sztuki „Letnie osy kąsają nas nawet w listopadzie”. Całość, bez zarzutu grana przez całą trójkę, udała się całkiem nieźle. Tamten wieczór uleciał mi jednak z pamięci, poza ogólnym wrażeniem, że na Woli zobaczyliśmy precyzyjnie poprowadzoną realistyczną w gruncie rzeczy sztukę obyczajową. Podszytą absurdem, ale trzymającą się reguł prawdopodobieństwa. Miałem i mam szacunek do tamtego przedstawienia, ale nie rozumiałem, dlaczego Wyrypajew uważa „Osy” za swój najlepszy tekst. Są przecież „Lipiec”, „Taniec «Delhi»”, „Nieznośnie długie objęcia”, a przede wszystkim „Pijani”, których mam za arcydzieło. A autor o niepozornej komediodramie małżeńskiej na troje wykonawców? Nie rozumiałem, aż zrozumiałem. Na spektaklu, z którego koledzy uciekali z niewyraźnymi minami.
Wystawił sześć lat temu Wyrypajew swe „Iluzje” w krakowskim Starym Teatrze z Anną Dymną, Katarzyną Gniewkowską, Krzysztofem Globiszem i Juliuszem Chrząstowskim. Kazał im na pustej scenie mówić do mikrofonów monologi bohaterów, a za nimi ustawił scenografię mieniącą się światłami i światełkami wież, tunerów, głośników. Dawało to wrażenie, że postaci są jedynie mikrocząstkami wszechświata, a wszystko razem trwa mgnienie oka w skali losu ludzkości. Spektakl Wyrypajewa przyćmiło może bardziej doskonałe warszawskie widowisko Agnieszki Glińskiej z Teatru na Woli, a sam reżyser mówi dziś, że nie lubi tamtej inscenizacji. Jednak wciąż stawiam obie realizacje „Iluzji” na jednym poziomie jako dowód na to, że jeden tekst może ukazać dwie podobnie fascynujące twarze.
Wyrypajew od lat nie udaje, że teatr jest rzeczywistością obiektywną, że odwzorowuje świat takim, jaki on jest. Przeciwnie, podkreśla umowność sceny, stosuje wszystkie tricki i zabiegi, aby dystans i sztuczność stały się jeszcze bardziej wyraźne. „Letnie osy kąsają nas nawet w listopadzie” to dialog trojga bohaterów, słowna szermierka w ramach małżeńskiej gry. Bez trudu wyobrażam sobie ten tekst zagrany w scenerii mieszczańskiego salonu odtworzonego mniej lub bardziej detalicznie, z aktorami trzymającymi w rękach szklanki z whisky i szukającymi w słowach psychologicznego uwiarygodnienia. W Och-Teatrze mamy na scenie dwa krzesła, a po środku konstrukcję z nagłaśniających kolumn, jeszcze dwie płaszczyzny zamykające przestrzeń gry jak lustra. A nad nią zawieszoną kulę jak z dyskoteki. W kulminacyjnych momentach puszcza się ją w ruch, aby mieniła się kolorami i cieniami. Niektórzy chyba dlatego uznali, że bohaterowie „Os” gadają w dyskotece. Myślę inaczej. Wyrypajew nie trzyma się reguł prawdopodobieństwa, a kulę wiesza jedynie dla efektu, jaki dzięki temu osiągnie. Robi teatr w całej jego iluzyjności i zaryzykowałbym twierdzenie, że postaci też umieszcza w teatrze, aby spotęgować brzmienie słów, dotrzeć do ich znaczenia, czasem, a może prawie zawsze, w celowo przerysowanej wersji.
Wyrypajew od lat nie udaje, że teatr jest rzeczywistością obiektywną, że odwzorowuje świat takim, jaki on jest. Przeciwnie, podkreśla umowność sceny, stosuje wszystkie tricki i zabiegi, aby dystans i sztuczność stały się jeszcze bardziej wyraźne. | Jacek Wakar
Aktorzy mówią do mikrofonów. Zazwyczaj zżymamy się, jak mają przy ustach mikroporty, a tu z otwartą przyłbicą mikrofony, manifestacyjnie. Nie dlatego, aby zająć czymś rękę, ale po to, by ukazać dystans totalny i absolutny. Skoro każde słowo małżeńskiego śledztwa przeradza się w publiczne wystąpienie, nie ma mowy o pozorach realizmu, a jedynie o sprowadzaniu słów i spraw do komediowo przerysowanej esencji. Cały dramat ma odpowiedzieć na fundamentalne dla związku Sary i Roberta pytanie: czy Marcus był u nas w zeszły poniedziałek? Raz wydaje się, że był, raz przeciwnie. Za chwilę kobieta w afektacji obnaża swe kłamstwa, ale za moment już nie wiemy, czy to były kłamstwa. Mija czas, a my zdajemy sobie sprawę, że to kompletnie bez znaczenia. Nie dlatego, że znaczenia nie ma małżeńska farsa, a tak można odbierać przedstawienie o Och-Teatrze, jeżeli zatrzymamy się na powierzchni, ale dlatego, że Sara, Robert oraz Donald są sobą i nie są sobą. Ze swoją afektacją, tańcem słów i lansadami ciał są tylko atomami w magmie bez kształtu, która wypełnia wszechświat. Podobne rozwiązania zastosował Wyrypajew, realizując niegdyś „Ożenek” w warszawskim Studio, nadając klasycznej arcykomedii Gogola nowy wymiar. Tym razem osiąga w tej dziedzinie doskonałość, mając wsparcie w fenomenalnych aktorach, w lot czytających jego intencje.
Bo to tylko wygląda na wygłup, a w istocie jest to aktorstwo na najwyższym stopniu trudności, wymagające rzadkiej precyzji. Trzeba patrzeć bardzo uważnie, by uchwycić wszystkie mikrotony Marcina Dorocińskiego, odebrać w pełni jego ruch, przeradzający się niemal w taniec, a przy tym wychwycić całą grę z konwencją prowadzoną pewną ręką i cienką kreską – wielka rola. Trzeba widzieć, jak ze swym wizerunkiem gra Dariusz Chojnacki jako Donald. Był u Wyrypajewa wujaszkiem Wanią, a teraz hiperbolizuje jego cechy, aby za chwilę im zaprzeczyć. Jest hipnotyzujący w swych tyradach, w istocie to on pociąga w tym trójkącie za sznurki. Magdalena Boczarska już w roli Sary jest bez zarzutu, ale mam pewność, że jeszcze nie zakończyła pracy. Dawno niewidzianej na scenie aktorce przyda się bowiem trochę więcej swobody w slalomie, jakim jest utwór Wyrypajewa. Jednak już jest Sara Boczarskiej kapryśna i autoironiczna, komediowo rozedrgana i w tym nieodparcie śmieszna. Można byłoby na tym poprzestać, ale można i więcej. Tak czy inaczej, powroty do teatru udają się rzadko. To taka sytuacja.
Po seansie w Och-Teatrze wiem już, dlaczego Iwan Wyrypajew najbardziej ceni właśnie ten swój dramat. Ano dlatego, że „Osy” są o daremności naszej na ziemi szamotaniny, pustce słów i afektów, szukaniu Boga i sensu poczynań człowieka. I o chwilach wewnętrznej jasności, które na mgnienie rozświetlają szary świat.
Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Kasia Chmura, OCH TEATR.