Piotr Kieżun: Rafał Lemkin, wybitny prawnik, twórca pojęcia ludobójstwa oraz ojciec przyjętej przez ONZ w 1948 roku Konwencji o zapobieganiu i karaniu zbrodni ludobójstwa, umiera w Nowym Jorku w 1959 roku. Musi jednak minąć ponad pół wieku, zanim do naszych rąk trafi wydana właśnie przez Instytut Pileckiego jego autobiografia „Nieoficjalny”, opracowana przez australijską badaczkę Donnę-Lee Frieze . Dlaczego tak długo czekaliśmy na tę książkę?
Wojciech Kozłowski: Lemkin wysyłał rękopis swoich wspomnień różnym wydawcom, ale nikt nie był specjalnie zainteresowany ich publikacją. Uznano je za rzecz, owszem, ciekawą, ale niemającą szansy trafić do szerszego grona odbiorców. Przeszkodą był oczywiście fakt, że o Lemkinie zwyczajnie zapomniano. Szczyt popularności jako twórcy pojęcia ludobójstwa osiągnął tuż po II wojnie światowej w okresie uchwalania Konwencji. Pamiętano o nim jeszcze przez krótką chwilę, ale pod koniec życia Lemkin obraca się już w niewielkim kręgu znajomych i jego spuścizna – także autobiografia, nad którą pracuje do ostatnich chwil – trafia do szuflady.
PK: Dziś amerykański wydawca się jednak znalazł, zaś w Polsce autobiografię jako ważne historyczne świadectwo wydał instytut, którym pan kieruje.
Lemkin zaczyna wracać jako postać fundamentalna dopiero wraz z nową falą badań nad Holokaustem, przypadającą na końcówkę lat 80. i lata 90. Pomocna jest w nich zwłaszcza wydana jeszcze w czasie wojny praca Lemkina „Rządy Osi w okupowanej Europie”, w której po raz pierwszy pada słowo „ludobójstwo”. Podczas badań nad Holokaustem przy użyciu Lemkinowskich terminów zaczynają się jednak mnożyć pytania o jego osobę. Nagle uświadamiamy sobie, że to jest polski Żyd, który po wybuchu wojny doświadczył okupacji sowieckiej i który wiedział, jak wygląda okupacja niemiecka. Nagle dowiadujemy się również, że już przed wojną analizował systemy prawne państw totalitarnych – Związku Sowieckiego, nazistowskich Niemiec i faszystowskich Włoch. Okazuje się więc, że to człowiek, który ma niezwykle bogatą historię do opowiedzenia nie tylko jako prawnik, ale przede wszystkim jako świadek epoki.
Edyta Zbąska: To dość nietypowa autobiografia. Opowieść o pierwszej połowie życia Lemkina, a więc o latach 1900–1939, zajmuje zaledwie jeden rozdział. Lwia część „Nieoficjalnego” poświęcona jest jego walce o przyjęcie Konwencji. Dlaczego okres przedwojenny potraktował tak skrótowo?
Trudno na to pytanie odpowiedzieć, ale pamiętajmy, że mamy do czynienia z dziełem niedokończonym. Można spekulować, co Lemkin by w niej jeszcze umieścił, gdyby to dzieło przeszło przez ręce wydawcy i redaktora. Być może zdecydowałby się je rozszerzyć, choć autobiografia pokazuje po prostu, co Lemkin w swoim życiu uważał za najważniejsze. Jego misją życiową była Konwencja i przeciwdziałanie ludobójstwu. Miał zresztą ku temu osobiste powody. Z wyjątkiem brata stracił całą swoją rodzinę, oba narody, z którymi mógł się utożsamiać – jako obywatel Polski i jako Żyd – zgodnie z jego własną terminologią stały się ofiarą polityki ludobójczej. Autobiografia jest więc realnym odzwierciedleniem myślenia Lemkina o sobie samym.
PK: Jednak Lemkin prawnymi skutkami zbrodni przeciwko grupom narodowym, etnicznym i religijnym zaczyna się interesować na długo przed wojną – na początku lat 30., a nawet wcześniej, jeśli wziąć pod uwagę to, co tak go bulwersowało w dzieciństwie.
To prawda. Jak sam pisze, głęboki ślad odcisnęła na nim młodzieńcza lektura „Quo vadis” Henryka Sienkiewicza i zawarte w tej powieści opisy prześladowania chrześcijan. Zaintrygował go fakt, że można zabijać ludzi nie za czyn karalny, który popełnili, lecz za pewną cechę, którą się odznaczają. A więc można ich mordować za to, że są mali, grubi, chudzi, że są Żydami lub chrześcijanami. Lemkin jako karnista przywiązywał olbrzymią wagę do tego, czy dany typ przestępstwa jest właściwie opisany i zdefiniowany, i czy kara jest adekwatna. Faszystowskie, nazistowskie czy sowieckie systemy prawne wprowadzone w okresie międzywojennym były dla niego przykładem regresu myśli prawnej, skutkującego nieuzasadnionym karaniem ludzi za coś, na co albo nie mają wpływu, albo co nie powinno być karane samo z siebie.
Jednym z największych wstrząsów była dla niego bez wątpienia rzeź Ormian, do której doszło w upadającym Imperium Osmańskim. To właśnie ten przypadek skłonił go do refleksji nad tym, jak chronić wspólnoty ludzkie, które można jakoś wyodrębnić spośród innych i uczynić celem niczym nie usprawiedliwionej akcji likwidacyjnej. Sam zresztą przeżył okres niepewności związany z okupacją niemiecką nie tylko podczas II, ale także podczas I wojny światowej, kiedy był nastolatkiem. W czasie wojny człowiek odnosi wrażenie wszechogarniającej anarchii i bezprawia, nawet jeśli jakiś porządek wówczas istnieje. Lemkin wiedział, że jeśli nie zagwarantuje się systemu prawnej ochrony najsłabszych grup w społeczeństwie, samodzielnie niezdolnych do przeciwstawienia się silniejszej większości, to ci ludzie pozostaną całkowicie bezbronni.
PK: Czy Lemkinowi trudno było być Żydem w Polsce przed II wojną światową? Z jednej strony, robi błyskotliwą karierę prawniczą i zostaje wiceprokuratorem w Warszawie. Z drugiej, gdy w 1933 roku chce zaproponować nowe definicje barbarzyństwa i wandalizmu podczas obrad Ligi Narodów, minister sprawiedliwości upomina go i każe się wycofać, ponieważ nie chce prowokować antysemickiej prawicy. Lemkin wspomina również w autobiografii z przejęciem o pogromie Żydów, do którego doszło w Białymstoku w 1906 roku.
Nie mam wystarczającej wiedzy, by stwierdzić, w jakim stopniu bycie Żydem utrudniało Lemkinowi funkcjonowanie w realiach II Rzeczpospolitej. Miał kancelarię przy ulicy Kredytowej, w jednym z najbardziej reprezentacyjnych miejsc w stolicy, więc finansowo wiodło mu się na pewno lepiej niż gorzej. Choć oczywiście w Polsce – tak jak w całej ówczesnej Europie – istniały wówczas silne napięcia pomiędzy Żydami a resztą społeczeństwa. W Niemczech okazały się one szczególnie skrajne i mordercze. Ciekawe jest natomiast to, że Lemkin będzie mówił później, że on się nie czuje ani Żydem, ani Polakiem, że jest przede wszystkim członkiem uniwersalnej ludzkiej wspólnoty. Doświadczenie II wojny światowej nauczyło go, że podkreślanie tego, co nas dzieli – języka, religii, w którą wierzymy, pochodzenia – może nas pchnąć do tego, że zaczniemy się nawzajem mordować. Lemkin chciał wyjść ponad to i powiedzieć, że istnieje również coś, co nas łączy – fundamentalne przywiązanie do godności człowieka.
EZ: Dlaczego Lemkin był tak bardzo przywiązany do terminu „ludobójstwo” i tak bardzo nalegał, aby to właśnie ten termin znalazł się w konwencji? Przedstawiciele ONZ proponowali inne określenia, na przykład słowo „eksterminacja”. Obowiązywały też takie kategorie prawne, jak zbrodnia wojenna czy zbrodnia przeciwko ludzkości, które wielu wydawały się wystarczające.
Lemkin był przekonany, że żaden z dotychczasowych opisów nie odpowiada skali zbrodni, która się wydarzyła, i w związku z tym utrzymanie dotychczas istniejących kategorii byłoby nieadekwatne. Innymi słowy, rozpoznanie nowej zbrodni wymaga nowej terminologii. To przeczucie, że mamy do czynienia z czymś jak dotąd nieopisanym, pojawia się również w przemówieniu Winstona Churchilla z 1941 roku. Jest to moment, w którym Niemcy atakują Związek Sowiecki i rozpoczyna się de facto proces eksterminacji ludności żydowskiej na masową skalę. Churchill informuje opinię publiczną, że tam na Wschodzie dochodzi obecnie do niewyobrażalnych zbrodni, których Europa nie widziała od czasów najazdów mongolskich. Pada wówczas z jego ust słynne określenie: a crime without a name – zbrodnia bez nazwy.
PK: Skoro świadomość wyjątkowości zbrodni dokonanych w czasie II wojny światowej była tak wielka, dlaczego tak trudno było Lemkinowi przekonać międzynarodowe gremium do przyjęcia konwencji? Związek Sowiecki ratyfikował ją z wielkimi oporami po licznych korektach, Stany Zjednoczone dopiero w latach 80.
Brytyjczycy też długo nie chcieli jej podpisać. Pod koniec lat 40. świat był wciąż w dużej mierze skolonizowany. Amerykanie mieli na sumieniu niewolnictwo, a także byli odpowiedzialni za tragiczny los rdzennej ludności Ameryki. Obowiązująca dziś definicja ludobójstwa stwierdza, że jest to czyn dokonany w zamiarze zniszczenia w całości lub części grup narodowych, etnicznych, rasowych lub religijnych. Jej przyjęcie powodowało konkretne konsekwencje. Jeśli stwierdzimy, że w danym przypadku mamy do czynienia z ludobójstwem, to mamy prawo do żądania wymierzenia kary. A także do zadośćuczynienia. Amerykanie mogli się więc obawiać oskarżenia o ludobójstwo rdzennej ludności północnoamerykańskiej. W przypadku Sowietów sprawa miała się nieco inaczej. Dla nich niebezpieczna była taka definicja, w której ludobójstwem byłoby wyniszczenie grupy politycznej. Pod tę definicję podpadałoby wówczas mordowanie kułaków albo czystki polityczne. Z ich inicjatywy określenie „grupa polityczna” zniknęło więc z tekstu Konwencji. Opis żywej dyskusji o tym, jak zakwalifikować rewolucjonistów, którzy – ustanawiając nowy system władzy – likwidują swoich przeciwników politycznych, znajdziemy zresztą w książce Lemkina.
PK: Przyjęta definicja ludobójstwa jest dyskusyjna po dziś dzień. W Polsce kontrowersje wokół niej wróciły przy okazji dyskusji o Katyniu. Czy zbrodnię katyńską należy uznać za ludobójstwo, czy nie? Innymi słowy, czy chodziło o wyniszczenie narodu, czy tylko elity narodu, a więc pewnej grupy społecznej? Czy gdyby w 1948 roku słowo „grupa polityczna” pojawiło się w Konwencji, łatwiej byłoby nam dziś uznać, że w Katyniu doszło do ludobójstwa?
Podejrzewam, że byłoby znacznie prościej tę zbrodnię tak zakwalifikować. Zresztą wpisuje się ona w politykę wynaradawiania Polaków, czy też ich podporządkowywania i zniewalania jako narodu – a więc jest to zamach na ich tożsamość, wolność, kulturę. Dla Lemkina była to kluczowa rzecz przy definiowaniu ludobójstwa, które nam kojarzy się przede wszystkim z masowym mordem. Lemkin wdział problem szerzej. Dla niego mniejszość, która pozostaje bez ochrony, jest zagrożona nie tylko na poziomie biologicznym. Zagrożona jest również jej kultura, tożsamość. To dlatego Lemkin do działań ludobójczych zaliczał porywanie dzieci i wychowywanie ich w zupełnie innej kulturze. To podejście blisko się też łączy z koncepcją praw człowieka.
Wracając do pańskiego pytania o Katyń, podobną dyskusję wywołaliśmy dwa lata temu, gdy zapytaliśmy o to, czy za ludobójstwo nie należy uznać rzezi warszawskiej Woli w sierpniu 1944 roku. Jeśli przyjąć bardziej rozbudowaną definicję ludobójstwa, proponowaną przez Lemkina, tak właśnie należałoby ją zakwalifikować. Była ona oczywiście częścią złożonych okupacyjnych działań, ale Niemcy od samego początku prowadzili ludobójczą politykę na ziemiach polskich wobec Polaków i Żydów. To jest, rzecz jasna, nasze zdanie, a więc historyków. Gdyby spytać prawników, to będą oni o wiele bardziej powściągliwi i ostrożni.
PK: Czy ten podział między historykami a prawnikami jest głęboki?
Jako historycy szukamy interdyscyplinarnego spotkania z prawnikami, socjologami i politologami. I to się udaje. Prawnicy, którzy uczestniczą w naszych projektach badawczych, zadają realne pytania o politykę ludobójczą Niemiec. Natomiast kategorię ludobójstwa jako the crime of crimes stosują rzadko, tylko w wyjątkowych sytuacjach. Z ich punktu widzenia uznanie rzezi Woli za ludobójstwo może być dyskusyjne. Jest to mordowanie mieszkańców miasta, ale zbrodniarze mordowali w jednej dzielnicy i tylko przez trzy dni. Czy to jest zatem ludobójstwo? Jeśli tak, to niekonsekwentne. W pojęciu ludobójstwa jest mowa o zamiarze wyniszczenia grupy lub jej części. Nie mamy jednak rozkazu na piśmie, że należy wymordować wszystkich bez wyjątku. Rzeź Woli to jest wykonywanie pewnej praktyki przez pewien krótki czas i jedynie lokalnie. Poza tym jak zdefiniować „część”? Czy definicja jest spełniona, jeśli naród liczy sobie 30 milionów osób, a my mordujemy tylko 50 tysięcy? Rzezi Woli nie da się opisać tak, jak likwidacji ludności żydowskiej – zaplanowanej, metodycznej, dokonywanej przy użyciu wszelkich środków od wschodu do zachodu Europy. Być może lepiej więc zrezygnować z pojęcia ludobójstwa i zgodnie z konwencjami genewskimi, w których mordowanie cywilów jest niedozwolone, uznać wydarzenia na Woli za zbrodnie wojenne, zbrodnie przeciwko ludzkości.
Oczywiście, są prawnicy, którzy uważają podobnie jak ja, że sytuacja na Woli jest przykładem ludobójstwa. Jeśli ktoś wchodzi do dzielnicy i zaczyna mordować ludzi budynek po budynku, ulica po ulicy – kobiety, dzieci, starców, mężczyzn – to dla mnie jest to akt świadomego, intencjonalnego zniszczenia grupy.
EZ: Lemkin czuł się kosmopolitą, jednak był również polskim Żydem. Jak to się stało, że do końca XX wieku nie znalazł się w żadnej polskiej encyklopedii, a jego przełomowe dla prawa międzynarodowego dzieło „Rządy państw Osi w okupowanej Europie” niemal 70 lat czekało na tłumaczenie?
Lemkin był w Polsce nieznany, bo największy sukces odniósł na Zachodzie w czasach, kiedy Polska była od niego odcięta i nie uczestniczyła w międzynarodowej dyskusji. Jest jednak i inny powód. Odnoszę wrażenie, że myśmy przez te parę dziesiątków lat polską historię II wojny światowej opowiedzieli tylko po części. Wiele tematów jeszcze nie zostało poruszonych, archiwa kryją w sobie jeszcze mnóstwo nieznanego materiału. Na szczęście dzieje się to na bieżąco. Na Zachodzie tematyka Holokaustu powraca silniej dopiero w latach 90. Dochodzi do tego wszystkiego kwestia następujących po sobie pokoleń. Trzecie pokolenie zaczyna interesować się historią i zadawać pytania o przeszłość swoich dziadków i pradziadków. Natomiast prawnicy o Lemkinie słyszeli już wcześniej.
PK: Kilka dni temu skończyła się międzynarodowa konferencja naukowa poświęcona Lemkinowi, którą zorganizował Instytut Pileckiego. Jakie wnioski płyną z tego spotkania?
Po pierwsze, że hasło „Lemkin” wzbudza pozytywny odzew na całym świecie. Po drugie, że obok różnorodności miejsc, w których badacze zajmują się myślą Lemkina, mamy do czynienia z niesłychaną różnorodnością poruszanych przez nich zagadnień. Kategorie prawne ukute przez polsko-żydowskiego prawnika pozwalają opisać i apartheid w RPA, i zbrodnie w byłej Jugosławii, i kolonializm w Indiach. Po trzecie, widać, że dzięki Lemkinowskim pojęciom opowieść o historii Polski, która jest jeszcze słabo i wybiórczo znana na Zachodzie, nabiera nowej formy. Lemkin, nazywając zbrodnię, która się zdarzyła na tych ziemiach, dając jej imię, pozwolił ofiarom nazwać ich własne doświadczenie, zmierzyć się z nim i je przepracować. Uświadomił też sprawcom, co zrobili.
PK: Czy Lemkin czuł się wygranym? Nie mówię o życiu osobistym, bo zdecydował się je poświęcić na rzecz realizacji swojej idei, ale o jego batalii o przyjęcie Konwencji. W sumie mu się udało.
W autobiografii pisze, że zaraz po tym, jak przyjęto Konwencję, poszedł do łóżka i zasnął jak po długiej, wyczerpującej podróży. Myślę, że z dużą satysfakcją.