Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że węgierski reżyser Kornél Mundruczó ma słabość do włoskich piosenek, rozsławionych przez jakże zacny festiwal w San Remo. W finale „Nietoperza”, zrealizowanego w TR Warszawa sześć lat temu, słyszeliśmy „Ti Amo” i to było wyzwolenie z opowieści o śmierci na życzenie i śmierci przychodzącej zawsze nie w czas, spojrzenie ku jasności, dotknięcie spokoju. W nowym spektaklu twórcy „Białego Boga” słyszymy nieśmiertelny hit duetu Al Bano i Romina Power „Felicità”. Trudno o kawałek bardziej przaśny i mocniej ośmieszony, ale znam takich, co koncertów słynnej pary wypatrują w całej Europie.

Tymczasem w „Cząstkach kobiety” „Felicità” stanowi podkład tanecznego numeru sióstr i dzięki niej wracają do czasu dzieciństwa, względnej niewinności. Powraca potem jeszcze niemal pod koniec i znów buduje jedność w rodzinie. Możliwe, że czuje Mundruczó skłonność do muzycznego kiczu i daje temu upust w swoich przedstawieniach. Bardziej prawdopodobne jednak, że węgierski artysta wie po prostu, że nie trzeba wyjątkowej sublimacji sztuki, by zbudować więź sceny i widowni, i że taka „Felicità” jest jak komunia i wynosi samą siebie i teatr wyżej, niż można się było spodziewać.

Możliwe, że czuje Mundruczó skłonność do muzycznego kiczu i daje temu upust w swoich przedstawieniach. Bardziej prawdopodobne jednak, że węgierski artysta wie po prostu, że nie trzeba wyjątkowej sublimacji sztuki, by zbudować więź sceny i widowni. | Jacek Wakar

To nie jest bez znaczenia, gdyż najważniejsze teatralne prace założyciela budapesztańskiego Proton Theatre nie czerpią z nie wiadomo jakich intelektualnych wyżyn, nie proponują introwertycznego wejrzenia w jakże ciekawą duszę artysty, ale rejestrują świat w całej jego złożoności. Ktoś powiedział po obejrzeniu „Cząstek kobiety”, że to jest w gruncie rzeczy tak pogardzany teatr środka – i miał rację. Kornél Mundruczó nie buduje zatem sztucznych barier, nie oprowadza nas po swojej bibliotece, nie buduje scenariuszy z dziesiątek wycinków i wyimków z dzieł fundamentalnych. Oczywiście, że jego teatr bywa wyzwaniem ekstremalnym, ale by tak się stało, wystarczy – drobiazg! – adaptacja „Lodu” Sorokina albo „Hańby” Coetzeego. A jeszcze częściej pisane na potrzeby poszczególnych inscenizacji teksty stałej partnerki artysty Katy Wéber. Nie wiem nawet, jak powstają – czy autorka przynosi je gotowe na pierwszą próbę, czy poprawia potem na scenie już z aktorami. Przy „Cząstkach kobiety” po raz kolejny przekonuję się – także dzięki fantastycznemu tłumaczeniu Jolanty Jarmołowicz – że efekt jest olśniewający. Scenariusze Wéber siedzą w języku, oddają rzeczywistość tak, jakby autorka nie wyjeżdżała z Warszawy, cały czas przebywając ze swoimi bohaterami. Dialogi sprawiają wrażenie zasłyszanych, charakterystyki zachowań poszczególnych postaci wiernie podpatrzonych.

Tymczasem wielkość inscenizacji Mundruczó i Wéber polega na tym, że to wszystko oszustwo. Naturalność jest jedynie złudzeniem, bo zostaje teatralnie „zrobiona”. Wrażenie, że wkraczamy do czyjegoś mieszkania, nie jest niczym innym, jak tylko obserwowaniem sceny. Jedno z największych teatralnych dzieł tego duetu nosiło tytuł „Imitation of Life” i rzeczywiście próbowało uchwycić życie w jednym ożywionym kadrze. Najpierw w filmowym monologu eksmitowanej na bruk starej Romki, potem w sekwencjach z jej odwzorowanego w najdrobniejszych szczegółach mieszkania. Mniejsza o fabułę, bo najważniejszy był ten długi moment, gdy klatka mieszkania wykonywała obrót o trzysta sześćdziesiąt stopni, pełen obrót. Obrazki spadały ze ścian, talerze wypadały z szafek, sztućce z szuflad, wszystko tłukło się w pył, po którym za chwilę znowu chodzili aktorzy. Jedna nieprawdopodobna sekwencja – wielki sceniczny znak – kazała zapomnieć o prosto pojmowanym realizmie i dostrzec, jakie możliwości kryją się w takim sposobie opowiadania teatru, czyli opowiadania życia. Tytuł tamtego spektaklu był znaczący. Ostatnie dzieła Mundruczó są imitacją życia i pochwałą teatru, a jednocześnie otwieraniem jego nowych możliwości. Właśnie tak jest w „Cząstkach kobiety”.

W pierwszej, mniej więcej półgodzinnej sekwencji Mundruczó zabiera nas na emocjonalny rollercoaster, każąc uczestniczyć w odwzorowanej do spodu naturalistycznej akcji porodowej. Nie mamy szans na bezpieczny dystans, jesteśmy w środku bólu i radości bohaterki. | Jacek Wakar

Fenomenalny „Nietoperz” był o śmierci, a zatem swoje nowe przedstawienie zaprojektował Węgier jako rewers tamtego. Siedzimy przed wejściem do mieszkania bohaterów, może od tyłu, od strony maleńkiego osiedlowego ogródka. Na ścianie, drzwiach, oknie widzimy obrazy z wewnątrz – zapis czasu obecnego. Maja (Justyna Wasilewska) u startu akcji porodowej, jej partner Lars (Dobromir Dymecki) zachowuje się z właściwą takim chwilom dezorientacją. Dziewczyna chce urodzić w domu, zamówiła położną, najwyraźniej nie ufa szpitalom. Tyle że w miejsce doświadczonej położnej pojawia się Ewa (Monika Frajczyk), która asystowała przy siedemdziesięciu dwóch porodach, a dwójkę dzieci urodziła sama, ale samodzielnie nie odbierała żadnego. W pierwszej, mniej więcej półgodzinnej sekwencji Mundruczó zabiera nas na emocjonalny rollercoaster, każąc uczestniczyć w odwzorowanej do spodu naturalistycznej akcji porodowej. Nie mamy szans na bezpieczny dystans, jesteśmy w środku bólu i radości bohaterki, razem z Ewą, która zdaje właśnie egzamin z życia. Kiedy wydaje się, że już wszystko się udało, przychodzi wielka ciemność i nie umiemy sobie z nią poradzić.

Zmieniamy przestrzeń, siadamy na widowni, teraz patrzymy na rodzinne spotkanie w domu matki Mai (Magdalena Kuta), pół roku później. Przyjaciółka rodziny (Marta Ścisłowicz) pomaga starszej kobiecie w pieczeniu kaczki, za chwilę zjawia się siostra Mai Monika (Agnieszka Żulewska) z Wojtkiem (Sebastian Pawlak), na koniec Maja z Larsem. Atmosfera jest ciężka, pełna skrywanych emocji, żalów, resentymentów. Pod nic nie znaczącymi rozmowami kryje się agresja. Za ich i naszymi oknami Warszawa, w tle całkiem niedawne zdarzenia. Mamy wrażenie, jakbyśmy byli niewidzialnymi gośćmi na rodzinnym zjeździe, dopuszczonymi do tajemnic, jakich znać nie powinniśmy. Choć na widowni, jesteśmy najbliżej jak się da, za blisko nawet. Teatr Kornéla Mundruczó znów wnika w życie, jak robił to w scenie porodu. Tyle że wówczas zabierał nas do sytuacji ekstremalnej, a teraz zaprasza w codzienność. Jednak dość szybko rozumiemy, że bez pierwszej sekwencji nie byłoby kolejnej, bo obie dopełniają się nie tylko fabularnie, ale przede wszystkim w pejzażu emocjonalnym bohaterów.

Zagrać to tak i tak to pokazać, to najwyższa sztuka. Robić teatr, jakby to nie był teatr, a prywatne gry. Jakby słowa nie były zapisane, ale przychodziły same, same się wypowiadały. Mundruczó znowu wrzuca nas w środek życia, chce teatru jako jego imitacji. Nie poprzestaje jednak na tym, gdyż co jakiś czas zaburza realizm opowieści, buduje dziwne hiperbole, niszczy porządek, wprowadza dysonanse. „Cząstki kobiety” to majstersztyk, gdy idzie o precyzję realizacji, a przy tym skrajnie trudne wyzwanie techniczne. To tylko tak wygląda, że wystarczy poudawać żyćko.

Monika Frajczyk, Magdalena Kuta, Agnieszka Żulewska, Justyna Wasilewska, Dobromir Dymecki, Sebastian Pawlak – grają olśniewająco nawet wtedy, gdy z pozoru niczego nie grają. Najwięcej zależy od Wasilewskiej, która nie pierwszy raz objawia niespotykaną skalę warsztatu i emocji. Ma jednak jeszcze coś – jako skrzywdzona, walcząca o siebie i krnąbrna Maja jest jedną z nas, bliską, choć nie proszącą o naszą empatię. Jakoś tak samo się dzieje, że „Cząstki kobiety” oglądam w najwyższym napięciu i wzruszeniu. Ze łzami w oczach.

Może dlatego, że to jest rzecz o tym, że nawet sprawy niewytłumaczalne i nie do pogodzenia nie mogą nas złamać, że mamy w sobie gen wolności i świat go z nas nie wyruguje. I jeszcze o tym, że nawet największe cierpienie ma na końcu drogi a niechby nawet i mizerną jasność. Felicità po polsku znaczy „szczęście”.