Oto subiektywna lista największych politycznych przegranych minionych 12 miesięcy. I choć liczba potencjalnych kandydatów jest długa – od skompromitowanych lokalnych działaczy, przez posłów przeniesionych z pierwszych szeregów do tylnych ław, aż po zdymisjonowanych ministrów – kto poniósł najbardziej widowiskowe i/lub zaskakujące klęski?
1. Andrzej Duda
To mógł być rok prezydenta. Z początku wszystko układało się idealnie. Na początku grudnia 2017 roku premierem został Mateusz Morawiecki, szykowano się do rekonstrukcji rządu, a w mediach pojawiały się nawet teorie o możliwym triumwiracie – Duda, Morawiecki, Gowin – który miałby nadać nowy ton „dobrej zmianie”. Kiedy w końcu do rekonstrukcji rządu doszło, a wraz z nią ze stanowiskiem pożegnał się między innymi Antoni Macierewicz, wydawało się, że planety ułożyły się w jednej linii wprost nad Pałacem Prezydenckim. Później jednak było już tylko gorzej.
Najpierw słynna nowelizacja ustawy o IPN, za którą co prawda odpowiadał rząd (a dokładniej Ministerstwo Sprawiedliwości), ale którą Andrzej Duda podpisał i której wspólnie z politykami PiS-u zażarcie bronił. Tylko po to, by niedługo później pod naciskiem Izraela i Stanów Zjednoczonych podpisać jej nowelizację, de facto cofającą wprowadzone zmiany.
Kolejną klęskę Duda zgotował już sobie w pełni samodzielnie, a miało to miejsce w maju. Dokładnie 3 maja, kiedy prezydent zapowiedział na dzień 11 listopada organizację ogólnonarodowego referendum w sprawie zmian w Konstytucji . Jak się skończyło, wiemy. Kancelaria organizowała „konsultacje”, z których niewiele wynikało, sam Duda także nie mówił otwarcie, jak dokładnie chciałby Konstytucję zmienić, a ostatecznie Senat głosami polityków PiS-u wniosek prezydenta odrzucił – kończąc tym samym tragifarsę.
Im dalej w rok, tym było gorzej. W połowie sierpnia prezydent wybrał się do Australii, by wspólnie z ministrem obrony podpisać list intencyjny w sprawie zakupu za 2 miliardy złotych dwóch używanych fregat Adelaide. Niestety, już w drodze dowiedział się, że premier Morawiecki na zakup… się nie zgodził.
Kulminacja prezydenckiego annus horribilis miała jednak dopiero nadejść. Najpierw chaos wokół organizacji obchodów 11 listopada, zaproszenie na Marsz Niepodległości wystosowane 2 listopada w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej”, chwilę później rezygnacja z udziału w marszu tłumaczona „napiętym grafikiem”, a następnie przygotowana naprędce „doczepka” do Marszu Niepodległości ONR-u i Młodzieży Wszechpolskiej. Oczywiście, udało się uniknąć kompromitacji – na marszu nie doszło do poważnych incydentów, a flag ONR i włoskich faszystów z Forza Nuova było relatywnie niewiele. Rzecz jednak w tym, że 11 listopada mógł być triumfem głowy państwa, a nie dniem, w którym uniknięto katastrofy.
Stulecie odzyskania niepodległości to okazja sama w sobie wyjątkowa. A w kraju na co dzień rozdzieranym bieżącymi konfliktami dawała prezydentowi szczególną szansę jako komuś, kto z urzędu ma stać ponad doraźnymi konfliktami, symbolizować godność i powagę Państwa przez duże „P” oraz wolę Ludu przez duże „L”. Nie udało się.
Zamykające rok wycofanie się rządu i ostatecznie także prezydenta z siłowej wymiany sędziów w Sądzie Najwyższym dopełnia obrazu trudnych 12 miesięcy. Najgorsze jest jednak to, że Duda zdaje się tymi klęskami wyczerpany, nie ma pomysłu na to, jaką rolę chce w polityce odgrywać i jakie tematy poruszać.
Podobno na początku kadencji Andrzej Duda mówił Aleksandrowi Kwaśniewskiemu, że potrzebuje dwóch lat na „rozkręcenie się”. Po dwóch i pół roku od zaprzysiężenia prezydent nie tylko się nie rozkręcił, ale staje się w coraz większym stopniu obciążeniem dla swojego obozu. Jeśli ten stan rzeczy się utrzyma, bardzo możliwe, że w kolejnych wyborach nie tylko nie wygra, ale nawet nie dostanie szansy na start.
Podobno na początku kadencji Andrzej Duda mówił Aleksandrowi Kwaśniewskiemu, że potrzebuje dwóch lat na „rozkręcenie się”. Po dwóch i pół roku od zaprzysiężenia prezydent nie tylko się nie rozkręcił, ale staje się w coraz większym stopniu obciążeniem dla swojego obozu. | Łukasz Pawłowski
2. Partia Razem
„When you’ve got nothing, you’ve got nothing to lose”, śpiewał Bob Dylan w „Like a Rolling Stone”. Partia Razem udowadnia, że sędziwy noblista jednak się mylił. Bo choć zeszły rok zaczynała z poziomu bliskiego zeru, kończy kilka szczebelków niżej.
W wyborach samorządowych Razem poniosło klęskę, nie tylko dlatego, że w skali kraju zdobyło zaledwie 1,5 procent głosów. Gorzej, że nigdzie nie udało się uzyskać wyniku przewyższającego oczekiwania. I tak po wyborach, po których wydawało się, że niemal każdy może ogłosić sukces – PO, PiS, PSL, a nawet Bezpartyjni Samorządowcy – Razem musiało przyznać się do porażki.
Porażki w dużej mierze na własne życzenie, co dobrze obrazowała strategia przyjęta w Warszawie, gdzie szanse na dobry wynik były największe. Zamiast lansować swoją markę i swojego lidera, Razem poparło Jana Śpiewaka, co było błędem niezależnie od ostatecznego wyniku, jaki Śpiewak by mógł uzyskać. Gdyby dostał kilkanaście procent głosów, to byłby sukces jego i jego ruchu, nie partii, która go poparła. A w przypadku porażki, wiadomo – przegrywają wszyscy.
„When you’ve got nothing, you’ve got nothing to lose”, śpiewał Bob Dylan w „Like a Rolling Stone”. Partia Razem udowadnia, że sędziwy noblista jednak się mylił. Bo choć zeszły rok zaczynała z poziomu bliskiego zeru, kończy kilka szczebelków niżej. | Łukasz Pawłowski
Po wyborach liderzy ugrupowania przyznali się do klęski i zapowiedzieli negocjacje w celu łączenia lewicy. „W Razem nie mamy wątpliwości, że rozdrobnienie po naszej stronie sceny politycznej jest wodą na młyn dla PO–PiS” – oświadczyła Agnieszka Dziemianowicz-Bąk i dodała, że w wyborach europejskich nie chce „kolejny raz odrabiać tej bolesnej lekcji z wyborów samorządowych”. „Jeżeli chcemy, żeby różnorodna lewica znalazła się w PE, a potem w polskim Sejmie”, mówił z kolei Maciej Konieczny, „to Razem, Robert Biedroń i SLD powinni siąść do stołu”.
Kłopot w tym, że atrakcyjność Razem po kolejnej porażce znacząco spadła i politycy pokroju Roberta Biedronia czy nawet Włodzimierza Czarzastego powinni się dobrze zastanowić, czy bliski związek z niesforną partią to gra warta świeczki. Chyba lepiej – szczególnie w wypadku Biedronia – po prostu zaprosić co łagodniejszych, zawiedzionych „razemowców” do siebie, prosząc jednak, by fioletowe barwy zostawili za drzwiami.
3. Katarzyna Lubnauer
Kiedy w listopadzie 2017 roku zostawała przewodniczącą Nowoczesnej, wydawało się, że to szansa partii na złapanie drugiego oddechu. Ryszard Petru przez niemal rok od słynnego wyjazdu do Portugalii nie potrafił odzyskać zaufania wyborców i nie miał pomysłu na ułożenie relacji z rosnącą w siłę Platformą Obywatelską. W takich warunkach zmiana lidera wydawała się jedynym sensownym rozwiązaniem.
Lubnauer testu nie zdała. I tyle. Uderzające jest to, że właściwie trudno wskazać na jej większe wpadki jako szefowej partii. Wyjątki są właściwie tylko dwa. Pierwsze, to odrzucenie prac nad projektem ustawy „Ratujmy Kobiety”. Projekt zakładał liberalizację prawa aborcyjnego, ale 10 posłów rzekomo liberalnej Nowoczesnej nie głosowało i obywatelska inicjatywa wylądowała w koszu, mimo że część polityków PiS-u, na czele z Jarosławem Kaczyńskim, poparło skierowanie jej do dalszych prac. Wpadka druga to poparcie dla kandydatury Wojciecha Kałuży w wyborach do sejmiku województwa śląskiego. Za Kałużę Lubnauer podobno ręczyła osobiście. Kandydat do sejmiku się dostał, ale kiedy nie dostał stanowiska wicemarszałka, zmienił klub i teraz broni już barw Prawa i Sprawiedliwości.
W obliczu tych wszystkich kryzysów Katarzyna Lubnauer… pozostała Katarzyną Lubnauer. Można śmiało napisać, że nowe stanowisko i nowe wyzwania nie zmieniły przewodniczącej. Ale w tym wypadku to nie jest szczególny komplement. | Łukasz Pawłowski
Pod kierownictwem nowej przewodniczącej Nowoczesna z partii słabej stała się partią dogorywającą, a niedawne odejście ośmiorga posłów na czele z Kamilą Gasiuk-Pihowicz było niczym przecięcie aorty. W obliczu tych wszystkich kryzysów Katarzyna Lubnauer… pozostała Katarzyną Lubnauer. Można śmiało napisać, że nowe stanowisko i nowe wyzwania nie zmieniły przewodniczącej. Ale w tym wypadku to nie jest szczególny komplement.
4. Patryk Jaki
Wciąż młody polityk (niegdyś) Solidarnej Polski doznał w mijającym roku jednej poważnej, ale za to wyjątkowo spektakularnej klęski. I znów, wszystko zaczęło się świetnie. Jaki dostał nominację Zjednoczonej Prawicy na start w wyborach na prezydenta Warszawy, a w wewnętrznej rywalizacji udało mu się pokonać marszałka Senatu Stanisława Karczewskiego . Kampanię prowadził intensywnie, w sieci publikował zdjęcia rozentuzjazmowanych tłumów na spotkaniach otwartych, a w niektórych sondażach zbliżał się do – sprawiającego wrażenie ospałego – kandydata PO. Pod koniec jednak i sam kandydat, i PiS popełnili kilka poważnych błędów. Marzenia o prezydenturze prysły w pierwszej turze.
Najpierw była debata kandydatów i deklaracja Jakiego o wystąpieniu z Solidarnej Polski, co miało pokazać jego niezależność, a nie pokazało nic. Trzaskowski umiejętnie wykorzystał ruch przeciwnika, zarzucając mu, że wstydzi się własnej partii. Potem przyszło porównanie wyborów samorządowych do… powstania warszawskiego, a następnie fatalny spot PiS-u wymierzony w uchodźców. Nie wiadomo, czy bez tych błędów Jaki zwyciężyłby w Warszawie, ale z pewnością miałby większe szanse na drugą turę. A tak stał się dla opozycji symbolem słabości obozu rządzącego. Pobity, bez partii, przesunięty do drugiego szeregu na razie nie znalazł na siebie pomysłu.
5. Ryszard Petru
Gdyby to był rok 2017, Ryszardowi Petru należałoby się bezapelacyjnie miejsce pierwsze, a może i trzy pierwsze miejsca. Ale i w 2018 sukcesów à rebours nie brakowało. Największy to oczywiście ogłoszenie powstania nowej partii – Teraz! – tuż po wyborach samorządowych, a na ładnych kilka miesięcy przed wyborami do Parlamentu Europejskiego. Powody dla wyboru tego właśnie momentu pozostają tajemnicą.
Mimo wszystko partia wzbudziła emocje i to tak wielkie, że sam lider pomylił jej nazwę z partią Razem , co potem solidarnie powtórzyła także koliderująca Joanna Scheuring-Wielgus. W sondażach jednak Teraz! na razie ogląda plecy Razem, co nie może napawać optymizmem, albowiem obie partie razem mają teraz niewiele ponad 2 procent poparcia.
I wiele się w tej kwestii nie zmieni, ponieważ program Teraz! w obecne gusta elektoratu nie trafił, urok lidera już dawno przybladł, a wielkich nazwisk w jego otoczeniu brak. Nie zmienia się też słynna dezynwoltura, z jaką Ryszard Petru prezentuje w mediach swoje poglądy, niekiedy w jednej wypowiedzi mieszając pogląd właściwy z jego całkowitym przeciwieństwem. Jak choćby wówczas, gdy namawiał opozycję do solidarnej walki o zniesienie zakazu handlu w niedzielę, by chwilę później wezwać do jednoczenia się pod hasłem… zakazu handlu w niedzielę.
Pod nagraniami występów Petru pojawiają się jednak wezwania, by lidera Teraz! jakoś w Sejmie zatrzymać. Należy bowiem do tej niewielkiej grupy polskich polityków, których wypowiedzi zamiast agresji odbiorców coraz częściej wywołują (u)śmiech.
Po raz kolejny okazuje się, że w polityce nie ma jednej drogi na szczyt. Tylko niektóre są wyjątkowo kręte…
* Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Donnie Ray Jones; Źródło: Flickr.com [CC BY 2.0]