Tegoroczny jubileusz stulecia odzyskania przez Polskę niepodległości nie obrodził przesadnie ani w prace historyków prowokujące do poważnej dyskusji o naszej przeszłości, ani w bardziej popularyzatorskie opracowania, które pomogłyby rozbudzić zainteresowanie szerszej publiki ojczystymi dziejami. Dlatego z tym większym zainteresowaniem warto sięgnąć po „Władców Polski” – zbiór kilkudziesięciu wywiadów o wszystkich książętach i królach Polski, od Mieszka I do Stanisława Augusta, jakie z wybitnymi historykami przeprowadzili dziennikarze „Gazety Wyborczej” Beata Maciejewska i Mirosław Maciorowski.
Rezygnacja z bardziej naukowej publicystyki na rzecz wywiadu prasowego sprawia, że wiedza we „Władcach Polski” jest przekazywana w bardzo przystępnej formie, w pełni zrozumiałej również dla osób bez żadnego przygotowania historycznego. Na temat każdego z władców wypowiada się specjalista od danej epoki, w tym takie tuzy polskiej historiografii jak profesor Henryk Samsonowicz czy zmarły niedawno profesor Jerzy Wyrozumski. Badacze, którzy przez wiele lat analizowali poszczególnych bohaterów, nie są skłonni do łatwych uproszczeń i jednoznacznych sądów. W rezultacie niemalże wszyscy Piastowie, Jagiellonowie i królowie elekcyjni ożywają jako postacie zniuansowane, działające daleko poza horyzontem biało-czarnej łopatologii.
„Władcy Polski” to zatem świetna okazja nie tylko do swoistej powtórki z pocztu Matejki, ale też do weryfikacji pewnych klisz, które pamiętamy ze szkolnych lekcji historii. Bardzo pouczające jest uświadomienie sobie, jak mało tak naprawdę wiemy o pierwszych Piastach. Wszystkie ustalenia historyków to bowiem hipotezy oparte na nielicznych faktach. Historia Piastów okresu rozbicia dzielnicowego dostarcza nam za to aż za wiele wrażeń. Nieustanna seria intryg, okrutnych okaleczeń i zdrad mogłaby spokojnie posłużyć za kanwę nowej wersji „Gry o tron”. Jagiellonowie, na których panowanie przypada okres największego rozkwitu państwa polskiego, okazują się tak naprawdę raczej „rozlaźli” – często nie wykorzystywali doskonałych okazji do wzmocnienia swojej pozycji. W książce upada również mit wielkich wojowników Władysława IV i Jana III Sobieskiego, mówiący o tym, że na pewno doprowadziliby kraj do rozkwitu, gdyby nie opór samolubnej szlachty. Wolne żarty! Byli to mierni politycy, kierujący się raczej egoistycznym interesem niż dobrem państwa. Michał Korybut Wiśniowiecki, postrzegany powszechnie jako grubas-safanduła, który znał osiem języków, ale w żadnym nie miał nic do powiedzenia, okazuje się raczej ofiarą sytuacji, w której się znalazł. Był atakowany z każdej strony w warunkach, z których tylko geniusz wyszedłby obronną ręką.
Każdego monarchę trzeba oceniać w kontekście wydarzeń, w jakich przyszło mu panować. I to jest chyba najważniejsza lekcja, jaką można wynieść z lektury „Władców Polski” – dobry król to nie taki, który podbije wiele nowych ziem albo wywróci do góry nogami ustrój państwa serią reform. Dobry władca to taki, który najlepiej rozegra sytuację, w jakiej przyszło mu rządzić. Jerzy Wyrozumski podsumował królowanie Kazimierza III, jedynego przecież monarchy, którego polska tradycja nazywa „Wielkim”, jako „panowanie wykorzystanych szans”. I tego wypada życzyć wszystkim przyszłym władcom Polski.
Książka:
Beata Maciejewska, Mirosław Maciorowski, „Władcy Polski”, Wydawnictwo Agora, Warszawa 2018.
Zazwyczaj czytelnicy dzielą się na dwie grupy – tych, którzy wolą historie o dzieciństwie, i tych, którzy preferują te o dorastaniu. Tertium non datur, a powody tego stanu rzeczy, w których szukaniu zawiera się pokusa łatwego psychologizowania, są nieistotne. Tak po prostu jest, a ja należę do tej drugiej grupy. Niezależnie od tego, czy opowieść pochodzi z kultury wysokiej, czy niskiej, czy jest „Tomkiem Sawyerem”, czy „Stranger things” – zasypiam, jeśli dotyczą dzieciństwa; a z rozpalonymi uszami czytam (i oglądam) historie pierwszych zetknięć z odmienną płcią, kształtowania się politycznego światopoglądu i wszystkich innych rzeczy, które wypełniają życie człowieka w wieku nastoletnim. Niezależnie od tego, czy chodzi o „Młodość” Lwa Tołstoja, czy „Carrie” Stephena Kinga, czy nowy serial Netflixa „Baby”.
Problem pojawia się, gdy twórcy postanawiają w jednym tomie, sezonie czy filmie zawrzeć i dzieciństwo, i dorastanie. Czy warto zasypiać na pierwszej części „Cyklu neapolitańskiego” Ferrante, by w drugiej i trzeciej czytać tę prozę z nieustającym podnieceniem? Co więcej, czy warto męczyć się dzieciństwem w aż czterech odsłonach, by później mieć przyjemność z czterech odsłon dorastania? Taką wątpliwość miałem przy sięganiu po „4321” Paula Austera, którego bohater przeżywa aż cztery życia – każde różniące się od pozostałych wydarzeniami z okresu, gdy był mały.
Uprzedzam – w ogóle nie pamiętam dzieciństwa opisanego w tej powieści. Wiem tylko, że rozgrywało się w Newark, więc przypominało mi trochę dzieciństwa paru bohaterów Philipa Rotha, których również nie pamiętam. (O tyle to niepamiętanie uprawnione, że nazwisko głównego bohatera – Archie Ferguson – wzięło się z tego, iż, przybywszy do USA na progu XX wieku, jego dziadek powiedział komisji imigracyjnej, że swego nie pamięta. Powiedział to jednak w jidysz, i tak z jego „Ich hob fargessen” wziął się Ichabod Ferguson).
Zapamiętałem z kolei fantastyczny opis straty dziewictwa głównego bohatera w jednym z żyć: „Był ból. Był strach. Był chaos. Dziewica i prawiczek deflorowali się nawzajem z co najwyżej bladym pojęciem, co robią […] Na początku euforia, szaleństwo, od dawnych dziecięcych wyczynów na materacu po raz pierwszy oboje są nadzy, mogą wzajemnie dotykać każdego centymetra kwadratowego swoich ciał, delirium wywołane zetknięciem dwóch nagości”.
Zapamiętałem zaangażowanie bohatera w lewicową rewoltę lat 60. w życiu innym i brak zaangażowania w kolejnym.
Zapamiętałem gatunki literatury, jakie uprawia, gdy już dorośnie, bo niezależnie od tego, jak toczy się jego dorastanie, za każdym razem młody Archie Ferguson zostaje pisarzem.
Zapamiętałem wspaniały opis życia Fergusona w Paryżu, gdzie mieszka u dalekiej przyjaciółki matki i obłapia się i z mężczyznami, i z kobietami.
Zapamiętałem tragiczną śmierć jednego z Fergusonów, przejechanego przez samochód w przededniu premiery powieści, która mogła zapewnić mu nieśmiertelną sławę i nieśmiertelne pieniądze – zapamiętałem, bo nie wiem, kiedy ostatnio podchodziłem do literatury tak emocjonalnie i miałem ochotę powiedzieć autorowi kilka nieprzyjemnych słów za pozbawienie głównego bohatera tylu wspaniałych rzeczy, które mogłyby nastąpić potem.
Książka:
Paul Auster, „4321”, przeł. Mara Makuch, Wydawnictwo Znak, Kraków 2018.
W środowisku tłumaczy często powtarza się anegdotę, w której pewien kulturalny Brytyjczyk z zazdrością oznajmia pewnemu kulturalnemu Polakowi: „My jesteśmy skazani na czytanie wciąż tych samych tekstów Szekspira. Wy, dzięki przekładom, macie ich do wyboru kilka razy więcej”. Nie pamiętam już kto komu powiedział te słowa i czy dokładnie w tej formie, ale niezależnie od wersji, w której anegdota jest powtarzana, jej sens wciąż pozostaje ten sam – kolejne tłumaczenia klasyków nie tylko pozwalają na nowo odczytać ich dzieło, ale też wzbogacają naszą własną literaturę.
Trudniej byłoby oczywiście ułożyć tak zgrabną sentencję, gdyby dotyczyła nie dramatów Szekspira, lecz „W poszukiwaniu utraconego czasu” Marcela Prousta. Jeszcze do niedawna dysponowaliśmy tylko jednym przekładem tego monumentalnego dzieła. Pierwsze pięć tomów spolszczył przed wojną Tadeusz Boy-Żeleński. Dwa ostatnie przełożyli na początku lat 60. Maciej Żurowski i Julian Rogoziński. Potem przez długi czas z dziełem Prousta nie działo się nic i dopiero w 1998 roku w monograficznym numerze „Literatury na Świecie” ukazał się fragment nowego tłumaczenia „W stronę Swanna” autorstwa Krystyny Rodowskiej (warto odnotować, że parę lat później próbkę tłumaczenia Prousta opublikowała również Magdalena Tulli). Zanim jednak tłumaczka zdołała uporać się z całością tekstu, zdążyło minąć dwadzieścia lat i dopiero dziś otrzymujemy drugi polski przekład pierwszego tomu słynnego cyklu.
Nie czas tu i miejsce na dokładną analizę różnic pomiędzy dwoma przekładami „W stronę Swanna”, warto jednak wskazać na dwie cechy, które wyróżniają tłumaczenie Rodowskiej. Po pierwsze, tłumaczka znacznie uwspółcześniła słownictwo powieści. Po drugie, starała się jak najrzadziej skracać długie, ciągnące się przez kilkanaście linijek zdania i możliwie wiernie oddać interpunkcję Prousta (znak przestankowy tam, gdzie rzeczywiście potrzebna jest chwila na zaczerpnięcie oddechu). Nie każdemu przypadł do gustu efekt tych zabiegów, co zresztą nie dziwi. Tekst Boya zdążył już sobie zaskarbić sympatię członków proustowskiego zakonu i zadomowić się w polskiej kulturze. Marek Bieńczyk na łamach „Książek” w bardzo elegancki sposób dał do zrozumienia, że wbrew zarzutom samej Rodowskiej tłumaczenie Boya – z jego archaizmami i swoistą składnią – bywa bardziej wierne poetyce oryginału. Kilka krytycznych uwag o przekładzie rzucili mi też w rozmowach znajomi romaniści. Dla mnie lektura nowego Prousta była jednak odświeżająca. O dziwo, łatwiej zanurzyć się w klimat dawnej Francji Prousta, gdy pisarz opowiada nam o niej bardziej współczesnym językiem. Jaśniej też brzmią w nowym przekładzie passusy o charakterze eseistycznym.
Z większą ostrożnością podchodzę do pomysłu tłumaczenia całego cyklu Prousta przez różnych autorów. Znamy już tłumaczy. Drugi tom przekładał będzie Wawrzyniec Brzozowski, trzeci – Jacek Giszczak, czwarty – Tomasz Swoboda, piąty – Hanna Igalson-Tygielska, szósty – Magdalena Tulli, siódmy – Krzysztof Zabłocki. Wszyscy są uznanymi tłumaczami, więc nie boję się o jakość. Pytanie, czy z tego patchworku wyjdzie spójne dzieło. On vivra verra, jak mawiają Francuzi. Tymczasem nowe tłumaczenie „W stronę Swanna” dobrze mieć w swojej biblioteczce. Tuż obok przekładu Boya.
Książka:
Marcel Proust, „W poszukiwaniu utraconego czasu. W stronę Swanna”, przeł. Krystyna Rodowska, Wydawnictwo Officyna, Łódź 2018.
W tym roku pulę najważniejszych nagród (słusznie) zgarnął Marcin Wicha z „Rzeczami, których nie wyrzuciłem”. Byłoby jednak niesprawiedliwością, gdyby ten sukces miał w zupełności przesłonić inne książki o podobnej tematyce. Przed medialnym „efektem Wichy” należałoby ochronić zwłaszcza cieniutki tom opowiadań Mikołaja Grynberga. Z wielu powodów, tu wymieńmy dwa. Po pierwsze, takich historii jak Wichy w tomiku Grynberga znajduje się aż kilkanaście. Książki znakomicie się zatem uzupełniają. Po drugie, Grynberg osiągnął mistrzostwo w destylowaniu tekstów. Nie ma pustosłowia (co zwykle oznacza, że nie ma sentymentalizmu). A tematyka? Ani polska, ani żydowska, tylko polsko-żydowska na miarę XXI wieku. Późne dzieci czy wnuki pokolenia Shoah próbują opowiadać w Polsce, kim są i gdzie są.
Co więcej, w „Rejwachu” późne dzieci czy wnuki świadków Shoah także próbują sobie poukładać w głowie historie. A te nie traktują ani o „narodzie”, ani o „państwie”. Są osobiste, prywatne, nie pasują więc do żadnego stereotypu. W ich odczytaniu nie pomogą nam zawodowi historycy ani usłużni politycy. Grynberg sugeruje, że ostatnią deską ratunku może być elementarna uczciwość, która (jakby mimochodem) przyjmuje formę terapii czy – jak kto woli – spowiedzi. Opowieści z tomu na pierwszy rzut oka są dowodem ciężkiej depresji, co nie dziwi. Jakże miało być inaczej? Ale „Rejwach”, paradoksalnie, niesie źródło nadziei nienaiwnej. Pośród traum i śmierci życie toczy się dalej właśnie w rytmie wyznań. Czy ktoś, kto bez kłamstw i przemilczeń złoży przeszłość i teraźniejszość w jakąś przekonującą (dla siebie) całość, ma szansę przeżyć? Być może. Polskość – jeśli już osiągnęła wymarzoną niepodległość – powinna dorosnąć także do tragedii, które się na nią składają. Grynberg podsuwa nam pod nos powody, dla których warto wyjść poza, z jednej strony, ckliwy patos, z drugiej – szablony taniej samokrytyki. Przynajmniej w sprawach polsko-żydowskich. To jedna z najambitniejszych polskich książek ostatnich lat.
Książka:
Mikołaj Grynberg, „Rejwach”, Wydawnictwo Nisza, Warszawa 2018 (wyd. I 2017).
***
Czy symbolem Warszawy nie powinien stać się delfin? Wielkiej urody rzeźba z szarego marmuru z niebieskawymi żyłkami znajduje się w Muzeum Warszawy. Nic dziwnego, że pewien naukowiec zakochał się w niej i wraz z innymi pasjonatami ruszył szukać skarbu z czasów potopu szwedzkiego. Ten fragment barokowej fontanny wpadł do Wisły, gdy łódź wypełniona zrabowanymi przedmiotami zatonęła. Wodnego ssaka wydobyto z rzeki już na początku XX wieku, jednak reszta skarbu znajdowała się nadal na dnie. „Uratowane z Potopu” to opowieść niemal łotrzykowska, opowiedziana zwięźle z wielu punktów widzenia – dziennikarza, historyka, archeologa, a nawet prawnika. W historii skarbu przeglądają się nie tylko dzieje XVII-wiecznej Polski.
Historia szalonego projektu szukania skarbów tuż pod nosem – w centrum Warszawy – prowokuje niepokojące pytania. Jak społeczeństwo po komunizmie powinno się ustosunkować do dziedzictwa rzeczypospolitej szlacheckiej? Czy warto wydobywać te cuda spod wody i ziemi? I czy sprowadzać polskie zabytki zza granicy, skoro w II RP już to zrobiono i niejednokrotnie z powrotem je utracono? Autorzy lekkiej skądinąd książki (z dodanym filmem) przeszukują odmęty najdłuższej polskiej rzeki i jednocześnie rewidują traumatyczną wizję naszej historii. Oto potop szwedzki oglądają niczym zapowiedź II wojny światowej i jej koszmarnych konsekwencji: zorganizowany rabunek, wysadzanie zamków w powietrze, egzekucje, próba wymazania Polski z mapy Europy. W czasie II wojny światowej zginęło 6 mln obywateli (z ok. 35 mln). W czasie potopu, o czym niewielu pamięta, ponad 4 mln (z ok. 11 mln).
Wiele trzeba zatem włożyć wysiłku w to, by pourazowej przeszłości nie rzutować na przyszłość. Również i dziś radosne wydobywanie skarbów skrywa strach przed następnym upadkiem państwa. Nurkowie i naukowcy stoją wobec wyboru. I decydują, że nie ma wyjścia: warto sięgnąć w głąb wód i uwierzyć, iż tym razem Historia będzie dla nas łaskawsza. W przeciwnym razie nie będziemy w stanie się cieszyć ani z barokowego delfina, ani z sześciokątnych płyt z czarnych marmurów, ani z innych cudów wydobytych z dna Wisły – tych resztek warszawskiej Villa Regia, jednego z najpiękniejszych pałaców, jaki zbudowano na ziemiach polskich.
„Uratowane z Potopu” to przede wszystkim książka awanturnicza w stylu pop. Godna polecenia tak, jak wizyta w odświeżonym Muzeum Warszawy, gdzie czeka na nas ów delfin z „z okrutną paszczęką ryba”, wspomnienie (zapomnianej?) polskiej miłości do wyrafinowanej estetyki.
Książka:
Marcin Jamkowski, Hubert Kowalski, „Uratowane z Potopu”, Wydawnictwo Agora, Warszawa 2018.
„Świecie wejdź” to tomik wierszy odartych z poetyczności. Yu Jian nicuje język, szuka najbardziej pierwotnego sensu jego podstawowych elementów i z pietyzmem przywraca słowom należny szacunek.
Urodzony w 1954 roku poeta miał nieszczęście zaznać chaosu i przemocy rewolucji kulturalnej. Razem z innymi wyrostkami snuł się całymi dniami po ulicach Kunmingu – rodzice trafili na reedukację na wieś, szkoły zamknięto, dzieci pozostawiono samym sobie. Początkowa nastoletnia fascynacja czasem karnawałowego zawieszenia reguł i odejścia od codzienności szybko ustąpiła przerażeniu i traumie, która w Yu Jianie trwa do dziś. Poeta powtarza, że te dziesięć lat było i będzie najważniejszym okresem jego życia, i nie może przestać o nim pisać.
Jednak spod jego pióra nie wychodzą płomienne i krwawe opisy przemocy, nie znajdziemy u niego szlochów nad straconą niewinnością, potępienia gwałtów i piętnowania winnych. Yu Jian wybrał inną drogę, osobną i oryginalną. Zrezygnował z kwiecistości i patosu, ponieważ jak stwierdził w swoim manifeście poetyckim: „odrzucenie metafory oznacza przywrócenie poezji pierwotnej funkcji nazywającej”. Stara się dotrzeć do sedna języka i nazywania, słowo ma oddawać rzeczywistość, a nie maskować ją, zmieniać czy upiększać.
W reprezentacyjnym dla jego twórczości poemacie „Kartoteka 0” opisuje życie jednostki na podstawie teczki, która znajduje się w archiwum. To teczka „wcale nie gruba w końcu człowiek młody zaledwie pięćdziesiąt parę stron coś ponad 40 000 znaków”. Zaglądamy do niej i poznajemy każdy etap życiorysu bohatera poematu. Najpierw narodziny – „Wrzask szamotanina kroplówka zastrzyk noszenie jęczenie smarowanie wykręcanie łapanie rozcinanie”. Potem „Przebieg relacji uczuciowych (okres młodzieńczy)”, „Życie codzienne”, „Wykaz posiadanych dóbr materialnych”. Wszystko wieńczy „Zakończenie (brak tekstu)” gdzie w „Załączniku nr 1” obserwujemy proces porządkowania akt naszego bezimiennego bohatera, o którym zdążyliśmy dowiedzieć się już wszystkiego, i zamykanie teczki w szafce na klucz.
Poemat odczytywany jest jako manifest cichego buntu przeciwko zagarnięciu życia jednostki i sprowadzeniu go do stronic zapełnianych przez kolejne organy. Yu Jian pokazuje świat w ziarenku piasku – prozaiczną poezją i nielirycznym językiem oddaje sprawiedliwość swoim czasom. Nieoczywiste wiersze zdecydowanie wyróżniają się na tle współczesnej chińskiej, i chyba również światowej, poezji, a piękne polskie tłumaczenie to dzieło sinolożki Joanny Krenz, która przełożyła Yu Jiana z czułością i szacunkiem.
Książka:
Yu Jian, „Świecie wejdź”, przeł. Joanna Krenz, Wydawnictwo Akademickie Dialog, Warszawa 2017.
Książka Davida Granna to historia indiańskiego plemienia, którego członkowie na początku XX wieku byli najbogatszymi ludźmi świata. Osagowie pochodzili pierwotnie z żyznej doliny rzeki Ohio i Missisipi, ale w wyniku kolejnych przesiedleń zmuszono ich ostatecznie do osiedlenia skalistych i nieurodzajnych terenów w Oklahomie. W ten sposób Osagowie stali się właścicielami ziemi, w której lata później odkryto jedne z najbogatszych złóż ropy naftowej w Stanach Zjednoczonych. W latach 20. zyski ze sprzedaży ropy pochodzącej z terytorium Osagów przekroczyły wartość wszystkich gorączek złota razem wziętych.
W odpowiedzi na rosnącą niechęć wobec zamożnych Indian rząd wprowadził instytucję opiekunów finansowych, rekrutowanych spośród białych mieszkańców hrabstwa, którzy sprawowali kontrolę nad wydatkami Osagów. Jednak na mocy porozumienia podpisanego przy pierwotnym zakupie terenu przez Indian bogatej w złoża ziemi nie można było sprzedawać. Mogła ona być wyłącznie dziedziczona. Własność Osagów stała się zatem przedmiotem pożądania, który można było zdobyć wyłącznie podstępem.
W tym samym okresie członkowie plemienia na masową skalę zaczęli znikać lub ginąć w niejasnych okolicznościach. Podobny los spotykał tych, którzy próbowali rozwiązać zagadkę zniknięć. Gdy zabójstwa Indian stały się zjawiskiem na skalę krajową, sprawą zajęło się świeżo wówczas utworzone Biuro Śledcze. Śledztwo na terytorium Osagów było jednym z kamieni milowych w rozwoju FBI i kariery J. Edgara Hoovera, a także uzasadnieniem podejmowanych przez niego wysiłków, by przekształcić Biuro z instytucji składającej się ze staromodnych detektywów-renegatów w organizację opartą na zbieranych systematycznie i opracowywanych najnowszymi metodami naukowymi dowodach.
„Czas krwawego księżyca” jest poruszającą historią wspieranego rządowo rasizmu w Stanach Zjednoczonych, kroniką przymusowych przesiedleń, odmawiania Indianom racjonalności i prawa do własności. Książka jest przy tym napisana ze zręcznością autora powieści detektywistycznych. Przeczesując rzetelnie archiwa FBI, Grann odkrywa kolejne elementy precyzyjnie uwikłanego planu przejęcia majątku plemienia i do samego końca utrzymuje czytelnika w niepewności co do ostatecznego rozwiązania zagadki morderstw.
Książka:
David Grann, „Czas krwawego księżyca. Zabójstwa Indian Osagów i narodziny FBI”, przeł. Piotr Grzegorzewski, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2018.
W 2014 roku Reni Eddo-Lodge, brytyjska dziennikarka o nigeryjskich korzeniach, ogłosiła na swoim blogu, że nie będzie już rozmawiać z białymi o kolorze skóry. Głównie dlatego, że osoby białe po prostu nie mają świadomości tego, że są białe. Nigdy nie były skonfrontowane ze swoją rasą, ponieważ ta zawsze była normą i punktem odniesienia dla wszystkich innych. Nie zdają więc sobie sprawy ze swojego przywileju i w konsekwencji są zamknięte na dyskusję.
W oparciu o ten wpis powstała książka, opublikowana w tym roku w Polsce, którą śmiało można nazwać przełomową dla dyskusji o problemie rasizmu – nie tylko w Wielkiej Brytanii. W „Dlaczego nie rozmawiam już z białymi o kolorze skóry” Eddo-Lodge opisuje zjawisko rasizmu strukturalnego, czyli wbudowanego w cały istniejący system społeczny. Chociaż chciałoby się wierzyć, że epoka dyskryminacji rasowej skończyła się w latach 60. XX wieku, autorka na przykładzie Wielkiej Brytanii udowadnia, że nigdy nie zniknęła i jest trwale wpisana w struktury społecznych instytucji Zachodu. Wystarczy uprzytomnić sobie, jak mało mówi się w przestrzeni publicznej o czarnej kulturze i historii i jak marginalizuje się wkład kulturowy innych ras, faworyzując białą. Eddo-Lodge zwraca też uwagę białego czytelnika na rzeczy dotychczas pomijane, jak chociażby przedstawianie w ciemnych barwach złych postaci w bajkach. Czepianie się? Może i czepianie, ale pobłażliwy uśmiech zastyga nam na twarzy, gdy dowiadujemy się, że właśnie z powodu takiego rozdania ról zrozpaczona czteroletnia Reni zapytała kiedyś matkę: „Mamo, kiedy zrobię się biała?”. Przecież w telewizji wszyscy dobrzy ludzie są biali, a złoczyńcy – czarni lub brązowi.
Książka ukazuje też, czym jest czarny feminizm. Autorka zauważa, że dotychczas feminizm mówił głosem wyłącznie białych kobiet z klasy średniej, i podkreśla, jak ściśle dyskryminacja jest związana nie tylko z płcią, ale także z rasą. Reni Eddo-Lodge wyraźnie zaznacza, że jeśli chcemy prawdziwej równości społecznej, to najwyższy czas uwzględnić punkt widzenia kobiet innych ras.
Ta kontrowersyjna pozycja otwiera bardzo potrzebną w tym momencie dyskusję o równości społecznej. Warto po nią sięgnąć, aby móc być białym i białą, którzy nareszcie są gotowi na rozmowę o kolorze skóry.
Książka:
Reni Eddo-Lodge, „Dlaczego nie rozmawiam już z białymi o kolorze skóry”, przeł. Anna Sak, Wydawnictwo Karakter, Kraków 2018.