Według anegdoty przytoczonej przez Diogenesa Laertiosa w „Żywotach i poglądach sławnych mężów”, podczas jednego ze swoich wykładów Platon podał definicję człowieka, z której był wyjątkowo dumny. Brzmiała zaskakująco prosto: „Człowiek jest to istota żywa, dwunożna, nieopierzona”. Usłyszawszy ją, słynny Diogenes z Synopy przyniósł do platońskiego Liceum oskubanego koguta i rzekł z sarkazmem: „Oto jest człowiek Platona”.
Dziś aż trudno uwierzyć, by tak łatwa do podważenia definicja mogła wyjść z ust ojca europejskiej filozofii. Spisana przez Diogenesa Laertiosa historia była zapewne tworem fantazji któregoś ze starożytnych kompilatorów i miała na celu raczej pokazanie brawury Diogenesa z Synopy niż przedstawienie prawdziwej nauki Platona. Trudno ją jednak potraktować jedynie jako humoreskę. Zmusza ona bowiem do postawienia całkiem poważnego pytania o różnicę między człowiekiem a zwierzęciem. Co wyróżnia człowieka spośród innych istot żywych? Co sprawia, że zwierzęta stawiamy niżej na drabinie bytów? I czy różnica pomiędzy człowiekiem a kogutem z opowieści o Platonie jest różnicą jakościową czy ilościową?
Kartezjusz i frakcja franciszkańska
Odpowiedzi na te pytania jest nieskończenie wiele, w historii ludzkiej myśli da się jednak wymienić dwa podejścia. Według pierwszego, człowiek jest bytem radykalnie różnym od zwierzęcia, wyróżnia go zaś albo rozum, albo dusza, albo – w przypadku interpretacji teologicznej – wyjątkowa relacja z Bogiem. Zwierzę pozostaje tu zawsze w stosunku podległości do człowieka, a w skrajnym przypadku (vide mechanicyzm Kartezjusza) zamienia się w ożywioną maszynę – organiczną lalkę, którą należy traktować jako przedmiot, a nie podmiot.
Drugie podejście, które śmiało można nazwać „franciszkańskim”, kładzie nacisk na podobieństwa. Zwierzęta to nasi bracia i siostry. Może czasami zbyt poddający się instynktom, ale za to szczerzy, wierni i bezpretensjonalni. Owszem, zwierzęta różnią się od człowieka, ale nie zawsze na korzyść tego ostatniego. A jeśli nawet dostrzegamy w nich braki, wady i niedostatki, powinniśmy widzieć w nich odbicie naszych własnych niedoskonałości.
Jules Renard – łowca obrazów
Jules Renard, francuski pisarz tworzący pod koniec XIX wieku, zdecydowanie należał do frakcji franciszkańskiej, a najlepszym dowodem tej przynależności są opublikowane w Polsce przez Wydawnictwo Format „Opowiastki przyrodnicze” – wybór trzynastu króciutkich portretów zwierząt. Renard, dzielący swój czas pomiędzy Paryżem, gdzie brylował na salonach fin de siècle’u, a rodzinnym, prowincjonalnym Chitry, gdzie zakupił dom i sprawował funkcję mera, jak mało który twórca belle époque znał zwierzęcy świat. W Chitry stale miał do czynienia ze zwierzętami hodowlanymi, w Paryżu obserwował – o czym wiemy z jego zapisków – egzotyczne okazy w menażeriach znajdujących się w Lasku Bulońskim i Jardin des plantes. Nie był jednak ani zoologiem, który z chłodną, naukową precyzją potrafi opisać cechy danego gatunku, ani chłopem, dla którego zwierzęta są naturalną częścią otoczenia i nie stanowią żadnej tajemnicy. „Philippe patrzy zawsze na psa jak na psa; ja biorę go być może zbytnio za człowieka” [1], notuje Renard w słynnym dzienniku, prowadzonym w tajemnicy przez ponad dwadzieścia lat i wydanym dopiero po jego śmierci.
Philippe to chłop z okolic Chitry, umysł trzeźwy i konkretny. Renard to pisarz, „łowca obrazów”, jak sam określi się w prologu do francuskiego wydania „Opowiastek przyrodniczych”. Obserwuje zwierzęta okiem artysty i za każdym razem odnajduje w ich zachowaniu coś zaskakującego i dziwnie bliskiego ludzkim zachowaniom. To rodzi u niego czułość, która na szczęście nie przedzierzga się w sentymentalizm. Renarda chronią przed tym poczucie humoru i ciepła ironia, z jaką traktuje zwierzęta. Tak jak w kilku zdaniach skierowanych do świni: „Jesteś marudna, ale tak nam bliska, jakbyś mieszkała z nami; wtykasz wszędzie nos i wychodzi na to, że jest on twoją piątą nogą”. Albo w komentarzu na temat wiewiórczego ogona: „Kita! Kita! Wiadomo! Nie chodzi jednak o to, młody przyjacielu, aby się nią popisywać!”.
W książkach, w których zwierzęta okazują się mieć ludzkie cechy, często pod ich postacią przedstawia się po prostu człowieka. Zwierzę staje się w ten sposób metaforą. Tak dzieje się między innymi w bajkach La Fontaine’a, do których często i trochę na wyrost porównuje się opowiastki Renarda. Ten ostatni daleki jest jednak od traktowania zwierząt jedynie jako wdzięcznego środka stylistycznego. W „Opowiastkach przyrodniczych” liczy się samo zwierzę, jego portret nakreślony kilkoma sprawnym ruchami, niczym ręką akwarelisty. Nie ma tu żadnych morałów. Jest obraz zamknięty niekiedy w jednym, dwóch zdaniach. Skrótowy i poetycki. Wspomniana wiewiórka to pod piórem Renarda „skoczna zapałka jesieni”, która „raz po raz podkłada pod liście drobną żagiew swego ogonka”. Karaluch jest „czarny i lepki jak dziurka od klucza”. Świnia pod „buraczanymi liśćmi uszu” chowa „oczy małe jak porzeczki”.
Arcydzieło zwięzłości
Czytając najkrótsze, jednozdaniowe opowiastki Renarda (są w zbiorze, oczywiście, i dłuższe formy) trudno oprzeć się wrażeniu, że dziwnie blisko im do haiku. Z japońskim wierszem kojarzą się zresztą nie tylko przez swój rozmiar. Renarda z twórcami haiku łączy również prosty, choć wyszukany styl, który w ostatnich latach twórczości francuskiego pisarza był jego znakiem rozpoznawczym. Opowiastki to nie literackie fioritury, lecz pozbawione zbędnych ozdobników arcydzieła zwięzłości, mistrzostwo niedopowiedzeń. To dlatego wbrew pierwszemu wrażeniu dzieło Francuza wcale nie jest łatwym materiałem dla tłumacza. W polskim wydaniu „Opowiastek przyrodniczych” z tarczą z translatorskich zmagań wyszedł Jan Maria Kłoczowski. W jego przekładzie nie ma sztuczności. Zachowane zostały zarówno naturalność, jak i poetycki charakter tych szkiców.
Ciężar odpowiedzialności udźwignął również ilustrator Jean-François Martin, który swego czasu za graficzną oprawę „Bajek” Ezopa otrzymał najważniejszą europejską nagrodę dla twórców książek dla dzieci Bologna Ragazzi Award. Zadanie miał niełatwe. Przed nim „Opowiastki przyrodnicze”, które po ich wydaniu w 1896 roku przyniosły Renardowi olbrzymią popularność, ilustrowali tacy giganci malarstwa jak Pierre Bonnard, Henri de Toulouse-Lautrec czy Félix Vallotton (notabene muzykę do pięciu opowiastek stworzył również Maurice Ravel). Rysunki Martina są proste, zapadające w pamięć i równie bezpretensjonalne jak literackie portrety zwierząt Renarda.
Od „Opowiastek przyrodniczych” do „Dziennika”
Czytelnik, który dotarł do tego momentu recenzji, ma prawo w końcu zapytać: „A gdzie w tym wszystkim wątek dziecięcy?”. Rzeczywiście, mało tu odniesień do najmłodszego czytelnika. To jednak celowy zabieg. „Opowiastki przyrodnicze” jak najbardziej nadają się na wspólną lekturę dorosłego i dziecka, które o zwierzętach wie już coś więcej niż tylko to, jak wyglądają ich poszczególne gatunki. Zresztą wyjątki ze zbioru Renarda bardzo wcześnie były wykorzystywane we francuskich szkołach do celów edukacyjnych. W polskim wydaniu na dziecięcą wyobraźnię mogą mocno wpłynąć również ilustracje Martina.
Mniej oczywisty wydaje się fakt, że „Opowiastki przyrodnicze” są też lekturą dla dorosłych. To świetny wstęp do całej twórczości Jules’a Renarda, a zwłaszcza wspomnianego już tutaj „Dziennika” pełnego opisów życia literackiego findesieclowej Francji, celnych aforyzmów, z humorem oraz ironią naszkicowanych sylwetek przyjaciół pisarza i – last but not least – krótkich impresji na temat zwierząt. To właśnie w „Dzienniku” Renard rozpoczął swoją przygodę z opisywaniem świata natury, która znalazła swój finał w „Opowiastkach przyrodniczych”.
Żal tylko, że przekładów dzieł Renarda mamy w Polsce tak mało. W latach 50. w tłumaczeniu Jadwigi Bułakowskiej ukazał się najbardziej znany utwór pisarza „Rudzielec”, autobiograficzna powieść o dorastaniu niekochanego przez matkę chłopca. Na początku lat 90. – wybór z „Dziennika” przełożony przez Joannę Guze, dziś trudno dostępny. Teraz dostajemy trzynaście opowiastek w przekładzie Jana Marii Kłoczowskiego. Chciałoby się ich mieć więcej, zwłaszcza, że wiemy, iż w pierwszym francuskim wydaniu z 1896 roku było ich czterdzieści pięć, a w ostatnim opublikowanym za życia autora ich liczba wzrosła do osiemdziesięciu trzech. Przyjdzie nam pewnie jednak poczekać na cały ten zwierzyniec. Na razie zacznijmy swą przygodę z Renardem od doskonale wyważonej próbki Wydawnictwa Format.
Przypis:
[1] Jules Renard, „Journal”, zapis z 28 sierpnia 1908 roku. Dziennik dostępny na stronie: http://abu.cnam.fr/BIB/auteurs/renardj.html.
Książka:
Jules Renard, „Opowiastki przyrodnicze” [wybór], przeł. Jan Maria Kłoczowski, il. Jean-François Martin, Wydawnictwo Format, Wrocław 2018.
Rubrykę redaguje Paulina Zaborek.