Tegoroczną ceremonię wręczenia Złotych Globów śledziłem bez większych emocji, a szczerze mówiąc – nie śledziłem jej wcale. Mógłbym rzec, iż ze względów patriotycznych, bo w nominacjach całkowicie pominięto „Zimną wojnę” Pawła Pawlikowskiego, ale byłby to średni żart. Wierzę, że film ten powalczy z „Romą” Alfonso Cuarona o Oscara, ale jeszcze bardziej kibicuję Joannie Kulig. Statuetka dla niej wydaje się niemożliwa, ale już nominacja byłaby sukcesem niewyobrażalnym. Już zresztą widać, że po „Zimnej wojnie” Kulig swą karierę rozwijać będzie przede wszystkim poza Polską, a do kraju będzie wracać, gdy pojawią się ciekawe propozycje. Tomasz Kot również ma wszelkie szanse, by zaistnieć na międzynarodowym rynku, zatem już tylko z tego powodu można uznać dzieło Pawlikowskiego za przełom. „Zimna wojna” naprawdę otworzyła kilka szczelnie zaryglowanych do tej pory drzwi. No i jest to wybitny film – niezależnie od tego, że powstał akurat u nas. Zobaczyłem też niedawno koreańskie „Płomienie”, które wraz z melodramatem Pawlikowskiego znalazły się na tak zwanej oscarowej krótkiej liście i prawdę mówiąc, mocno się zdziwiłem. Tu najczystsza maniera, a w „Zimnej wojnie” wzruszenie. Różnica kolosalna.
Tym razem jednak nie o „Zimnej wojnie”. Nie chodzi o wszystkie z filmów wyróżnionych Złotymi Globami, ale po przyjrzeniu się liście nagrodzonych i nominowanych można dojść do wniosku, że to nie był dla kina najlepszy rok. Jako najlepszy dramat wygrywa uładzona do granic, autoryzowana przez żyjących członków historia Queen, o której jakiś czas temu było głośno z racji zmiany reżysera w trakcie zdjęć. Nagrodę aktorską dostaje Glenn Close, za jedną z wielu swych ról – ani lepszą, ani gorszą od poprzednich. Czekam jeszcze na „Vice”, aby przekonać się po raz kolejny, do jak spektakularnej metamorfozy zdolny jest Christian Bale, który zagrał Dicka Cheneya. No i na „Faworytę” Lanthimosa, chociaż nie przepadałem za jego poprzednimi filmami. Tym razem ponoć jest jednak brawurowo, poza tym za Emmą Stone poszedłbym w ogień – taka słabość.
Poza tym jednak bez emocji. Mówi się, że Złote Globy to najlepszy prognostyk przed Oscarami, ale tym razem zwyczajnie nie wiem, na kogo stawiać w tej najważniejszej rozgrywce. Jednak nie na „Bohemian Rhapsody”, bo to zdarzenie raczej z dziedziny przemysłu rozrywkowego niż kina klasy A. Za rok zapewne będzie lepiej, bo pojawi się nowy Tarantino („Once upon a time in Hollywood”) oraz Scorsese („The Irishman”) i zawsze można spodziewać się niespodzianek. Na razie jednak zwycięzcą Złotych Globów (trzy wskazania, w tym najlepsza komedia lub musical) okazał się „Green Book”, który ucieszył mnie, ale w innej konkurencji zapewne nie miałby większych szans.
Zaskoczenie, gdy idzie o ten film, zaczyna się od reżysera. Za Petera Farelly’ego nie dałbym aż do „Green Book” złamanego grosza. Na brak zaufania zapracował sobie uczciwie, kręcąc najgłupsze z głupich komedie, a ich tytuły mówią same za siebie – „Głupi i głupszy”, „Sposób na blondynkę”, „Ja, Irena i ja”. Unikałem ich skutecznie, a sam Farelly uchodził dotąd za kasowego mistrza filmowego obciachu i chyba nieszczególnie mu to przeszkadzało. Tym bardziej, że grał w otwarte karty, a jego filmy przynosiły wielomilionowe zyski. Niewielu jednak spodziewało się, że jest w stanie wejść nie jeden, a co najmniej dwa poziomy wyżej. Udowadniając przy okazji, że „Głupi i głupszy” to nienajgorsza szkoła reżyserskiego warsztatu.
„Green Book” rozpoczyna brawurowa, sprzężona z muzyką scena w nocnym klubie, gdzie pracuje Tony (Viggo Mortensen). Już te chwile pokazują, że Farelly to macher pierwsza klasa, a całość będzie nosić dawno zapomniany hollywoodzki sznyt. Potem Tony robotę traci i szukając jakiegokolwiek zajęcia zatrudnia się jako kierowca niejakiego „Dra” Dona Shirleya (Mahershala Ali). Doktor nie leczy jednak ludzi, a jest wybitnym pianistą jazzowym, w dodatku czarnoskórym. Nosi się drogo i ekscentrycznie, przyszłych podwładnych przesłuchuje na specjalnym tronie, kurczaka z KFC nie próbuje, bo to nie wypada, poza tym łatwo pobrudzić szal.
Jak łatwo się domyślić, podczas podróży na głębokie południe Stanów między różnymi jak ogień i woda mężczyznami rodzi się najprawdziwsza przyjaźń. Gruboskórny bodyguard odkrywa w sobie delikatność i nieprzeczuwaną nawet wrażliwość, ciemnoskóry wirtuoz staje się wykluczonym. Całość podlana jest odrobinę publicystycznym sosem, czego dowodem choćby sekwencja, gdy na skrytego w limuzynie Shirleya patrzą wyzyskiwani na plantacji czarni niemal niewolnicy. Jednak dydaktyczny smród, często unoszący się nad takimi produkcjami, tym razem nie zatyka nozdrzy, a rzecz zrealizowana jest z brawurą i pewnością używanych środków. To jest film na wskroś amerykański – gdy trzeba śmieszny, gdy trzeba wzruszający. Z obowiązkowym optymistycznym przesłaniem, którego sens jest oczywisty od początku, a wyłożony wprost w finale. Był kiedyś taki film „Poradnik pozytywnego myślenia” i jego tytuł do „Green Book” pasuje jak ulał.
Opowieść oparta jest na prawdziwej przyjaźni, a takie sytuacje lubimy najbardziej. Ma wyrazisty smak, ogląda się to znakomicie. A że nie przejdzie do historii niczego? Ano nie przejdzie. W kinie też nie zawsze jest niedziela.