„Przyjaciele i partnerzy Ameryki od Korei Południowej po Polskę przyłączyli się do nas, aby powstrzymać irańską falę destrukcji w regionie i globalną kampanię terroru”, powiedział szef amerykańskiej dyplomacji. Jego irański odpowiednik, Dżawad Zarif, ujął to zgoła inaczej: „Polska będzie gospodarzem desperackiego, antyirańskiego cyrku”. Przypomniał też o tysiącach polskich uchodźców, którym władze w Iranie pomogły w czasie II wojny światowej.
Trzeźwy osąd sytuacji wymaga odrzucenia i amerykańskiego stanowiska, i sentymentalnych, nie bardzo odnoszących się do dzisiejszej rzeczywistości argumentów o polskich uchodźcach. Oczywiście Polska, także ze względu na wspomniane zaszłości historyczne, mogłaby być miejscem podjęcia konstruktywnego dialogu amerykańsko-irańskiego – i jako takie odegrać znaczącą rolę. Problem w tym, że nikt takowego dialogu nie planuje, a żeby się o tym przekonać, wystarczy choć przez chwilę posłuchać wypowiedzi Pompeo czy prezydenta Donalda Trumpa.
Powtórka z Iraku?
Nie wygląda też na to, aby organizacja konferencji była polskim pomysłem, była konsultowana z sojusznikami w Unii Europejskiej ani by poprzedziła ją sensowna analiza polityczna i analiza bezpieczeństwa. Przede wszystkim poważnych rozmów na temat Bliskiego Wschodu, które nie będą jedynie PR-ową zagrywką, nie da się przygotować w ciągu kilku tygodni. Błażej Spychalski, rzecznik prezydenta Dudy, tłumaczył jednak w radiowej Trójce, że konferencja nieprzypadkowo odbędzie się w naszym kraju. Miał całkowitą rację. Polska nie dysponuje żadną siłą – militarną ani polityczną – która mogłaby wpłynąć na sytuację w regionie Bliskiego Wschodu i to właśnie dlatego padło na Warszawę. Żadne realnie zaangażowane w politykę bliskowschodnią państwo europejskie nie zgodziłoby się gościć tego rodzaju wydarzenia, bardziej niż na przestrzeń do debaty przypominającego próbę utworzenia kolejnej „koalicji chętnych”, jak przed atakiem wojsk amerykańskich na Irak w 2003 roku – i może skończyć się podobnym „sukcesem”.
Polska nie dysponuje żadną siłą – militarną ani polityczną – która mogłaby wpłynąć na sytuację w regionie Bliskiego Wschodu i to właśnie dlatego padło na Warszawę. | Jagoda Grondecka
Organizowany przez Stany Zjednoczone szczyt jest wbrew naszemu najlepiej pojętemu interesowi narodowemu. Chęć zacieśniania sojuszniczych relacji Polski z USA nie powinna prowadzić do dalszej marginalizacji naszego kraju w Europie. Kurs, który obrał amerykański prezydent, jest całkowicie sprzeczny ze strategią Unii Europejskiej – a trudno wyobrazić sobie, żeby kolejny spór z Francją czy Niemcami mógł być dla nas korzystny. Odkąd Donald Trump zdecydował o wyjściu Stanów Zjednoczonych z tak zwanej „umowy nuklearnej” (a więc zainicjowanego przez prezydenta Obamę porozumienia o zniesieniu sankcji na Iran w zamian za powstrzymanie planów budowy prze Teheran broni jądrowej), europejscy przywódcy dokładają starań, żeby samo porozumienie w jakiejś formie przetrwało, a europejskie firmy ominęły amerykańskie sankcje.
Błędna polityka Amerykanów
Podstawową przyczyną, dla której nie powinniśmy opowiadać się za amerykańską polityką wobec Iranu, jest fakt, że jest zwyczajnie błędna. W kwestii Iranu Amerykanie od dawna byli bardziej ideologiczni niż paradoksalnie dość pragmatyczni ajatollahowie. Po 11 września 2001 roku w Stanach Zjednoczonych objawiły się zastępy samozwańczych ekspertów od Iranu, często związanych z czołowymi think tankami i administracją rządową, a równie często nieznający perskiego, którzy w Iranie nigdy nie byli. Ich koncepcja była prosta i została częściowo wyrażona w słynnym przemówieniu byłego prezydenta Georga W. Busha: Iran to kraj „osi zła”, symbol obskurantyzmu i fanatyzmu, wróg wolnego świata, którego należy za wszelką cenę zneutralizować.
Nikt przytomny nie przeczy, że Iran ma wszelki potencjał do dalszej destabilizacji sytuacji na Bliskim Wschodzie. Istnieje mnóstwo dowodów na korupcję na każdym szczeblu irańskiego rządu, osobliwy system polityczny jest pełen mankamentów, a zaangażowanie kraju w Syrii czy Jemenie jest zwyczajnie złe i szkodliwe (choć nie należy zapominać, że nie walczy tam sam ze sobą). Problem w tym, że strategia Donalda Trumpa jest przeciwskuteczna i niebezpieczna. Im bardziej Stany Zjednoczone będą grozić reżimowi w Teheranie zmianą władzy, tym bardziej będzie się on starać się o broń nuklearną, aby (wzorem Korei Północnej) zabezpieczyć się przed atakiem wojskowym. W przeciwieństwie do Arabii Saudyjskiej, której władza – słusznie – najbardziej obawia się o niepokoje wewnętrzne, irańscy liderzy w równym stopniu martwią się o ingerencję z zewnątrz. Trump niczego nie ugra, podsycając te obawy.
W przypadku fiaska amerykańskiej polityki wobec Iranu, które wydaje się nieuniknione, Polska poniesie koszty działań, z których nie odniosła najmniejszych korzyści. | Jagoda Grondecka
Stany Zjednoczone, mimo wieloletniego zaangażowania na Bliskim Wschodzie, wciąż nie rozumieją też rosnących wpływów Iranu w Libanie, Iraku czy Syrii. Oczywiście hojne finansowanie i zbrojenie transnarodowych bojówek pokroju Hezbollahu ma niebagatelne znaczenie dla poszerzania sfery wpływów Teheranu, należy sobie jednak uświadomić, że Iran dysponuje także potężną soft power. Choć ciężko to pojąć opinii zachodniej, kultura czy wartości, które nam wydają się odpychające, dla innych mogą być atrakcyjne – dopóki USA nie potraktują poważnie irańskich uniwersytetów, fundacji charytatywnych, seminariów religijnych czy choćby hoteli dla szyickich pielgrzymów w irackim Nadżafie, nie uda im się powstrzymać ekspansji irańskiej myśli politycznej. Tymczasem siła przekazywania i zaszczepiania swoich idei i wartości jest fundamentalna dla hegemonii.
Trump najwyraźniej poczuł się zachęcony antyrządowymi protestami, które wybuchły w wielu irańskich miastach na przełomie 2017 i 2018 roku (o czym pisaliśmy tutaj). Wydaje się jednak, że przeoczył ciąg dalszy – mimo pogłębiającego się kryzysu gospodarczego, wycofania się Amerykanów z umowy nuklearnej, kolejnych sankcji i dramatycznego spadku wartości irańskiej waluty, nic nie wskazuje na to, aby powtórzyła się historia sprzed 40 lat, kiedy Irańczycy masowo wyszli na ulice, by obalić władzę szacha. Jeśli już prezydentowi marzy się odsunięcie od władzy ajatollahów, powinien pamiętać o jednym – reżimy zwykle nie upadają wtedy, kiedy są najbardziej opresyjne, ale kiedy podejmują próbę reformy i liberalizacji. Przez chwilę wydawało się, że istnieją widoki na rozwój takiego scenariusza, jednak szanse na to, żeby sprawy w Iranie poszły w tym kierunku, właśnie zostają zaprzepaszczone na najbliższe kilka lat.
Dalsze izolowanie Iranu i wojownicza polityka wobec niego pogłębiają antydemokratyczne, ksenofobiczne, ekstremistyczne nurty, które żerują właśnie na napięciu między Iranem a resztą świata, grając na czułej strunie irańskich resentymentów wobec wielkich mocarstw. Polska powinna wraz z innymi członkami Unii Europejskiej prowadzić wobec Iranu politykę krytycznego dialogu, wypełniając tym samym pustkę pozostawioną przez Stany Zjednoczone. Jej bilans póki co pozostaje ograniczony, ale nawet niedoskonały dialog jest w tym przypadku lepszy niż izolacja i groźba ataku militarnego. W przypadku fiaska amerykańskiej polityki wobec Iranu, które wydaje się nieuniknione, Polska poniesie koszty działań, z których nigdy nie odniosła najmniejszych korzyści.