Ta książka to bardziej album niż transkrybowany notatnik czy blok korespondencji. Ale myśleć o niej można rozmaicie, też jako o materialnym rewersie wzajemnej troski lub o notatkach lodówkowych jako wytworze praktyki kulturowej i komunikacyjnej. Poza tym wszystkim (a dla mnie przede wszystkim), jest ona jeszcze pewnym wyłomem w zrytualizowanym już nieco obiegu wydań listów.
Po śmierci Albiny, Andrzej Barański wyciąga z szuflady kolekcjonowane w ukryciu – nazwijmy je – kartki codziennej komunikacji oraz listy, które wymieniali z żoną podczas dłuższych rozstań. Następnie oddaje swój zbiorek wydawcy (Korporacja Ha!art), by w niecały rok potem (14 stycznia 2019 roku) „Moja Albinoczka, która potrafiła mocno kochać” mogła ukazać się w powszechnym obiegu. Tempo zawrotne jak na intymistykę (pomijając może dzienniki ludzi znanych skądinąd), rzadkością w Polsce pozostają też tego pokroju wydania dokumentów nieobarczonych dodatkowym kontekstem biograficznym. Słowem, zapiski ludzi niepublicznych. Ukazało się co prawda w Polsce kilka takich wydań, ale listy są tam zwykle traktowane jako narzędzie do załatwiania innych spraw (metoda biograficzna w socjologii). Szczegółowych informacji co do rodzajów tego typu publikacji co prawda nie ma, ale wiadomo, że na blisko 2 tysiące książek dokumentalnych wydanych w 2017 roku w Polsce (dane za 2018 rok są jeszcze w opracowaniu) korespondencje to 79 tytułów [1]. Doświadczenie wizyt w rozmaitych księgarniach pozwala mi założyć, że większość z nich to korespondencje artystów czy filozofów, a więc funkcjonujące jako uzupełnienia biograficzne. Co by zresztą nie mówić, to i tak ta liczba jest wciąż kroplą w morzu potrzeb i sporym dysonansem w ruchu wokół intymistyki w innych częściach Europy, we Francji czy w Niemczech. Chociażby w Paryżu nieprzerwanie od przeszło 30 lat prowadzi się regularne prace archiwizacyjne i badawcze, także nad epistolografią ludzi nieznanych. Po prostu traktuje się ten gatunek piśmiennictwa pod każdym względem poważnie.
Zupełnie natomiast bez precedensu pozostaje fakt, że „Moja Albinoczka…” została pomyślana przede wszystkim jako album z reprodukcjami, a nie transkrypcje udające autentyczne zapisy (chociażby z datą drukowaną w prawym górnym rogu czy podpisem pod każdym fragmentem tekstu). To prawda, że nie jest rzadkością dołączanie zdjęć z archiwów zawierających imitowane dokumenty, ale fotografie te działają na prawach dodatku. A bywa też, że wydawcy w ogóle ignorują materialność i kontekst, w jakiej powstaje dana wypowiedź. Zupełnie nie wspominają o uwarunkowaniach kartki i zapisu: rysunkach, stylu pisma, zabrudzeniach, śladach łez, zapachach papierosów itd. Czyli o wszystkim, co wychodzi poza przekaz z poziomu treści i języka, a co jest istotne w odbiorze, bo umożliwia rekonstrukcję pierwotnego przekazu.
W tych miejscach na świecie, gdzie więcej się czyta takiego rodzaju tekstów, więcej się też myśli o tym, jak je upubliczniać, żeby nie odbierać im ich swoistości. Jednym z pomysłów, coraz szerzej zresztą rozpowszechnianym, jest tworzenie duetu: płyt CD z reprodukcjami dokumentów oraz materialnych edycji w postaci książek, gdzie góruje transkrypcja i nieoceniona sieć przypisów edytora. W przypadku „Albinoczki…” proporcje zostają odwrócone, obraz góruje nad tekstem. Rozdziały „Miłość” i „Życie”, gdzie zamieszczono notatki codzienne i kilka pocztówek, w ogóle nie zawierają transkrypcji. Natomiast w części „Listy” przeciwnie, ale też nie w przypadkowy sposób, ale uwzględniając wygląd oryginalnego zapisu: „Tak myślę, że dla / obcych ludzi te / Kartki mogą być / banalne i śmieszne / dla mnie jest / to jedna z form / tulenia się do / Ciebie Mój Kochany / Czekam” [2].
Inna sprawa, że zredukowanie tej książki do samego tekstu dałoby przykry jednak pomnik trywialności. Bo pisząc o „Mojej Albinoczce…”, trzeba pisać przede wszystkim o materialności tej książki, ale też o powodach jej powstania, o relacji bliskości, jakiej daje wyraz, o drobiazgach w stylu „święta na całe życie”, które obchodzone jest każdego trzynastego dnia miesiąca na pamiątkę poznania. Tutaj skupienie się na dosłowności tekstualnej, jeszcze gorzej fabularnej, da efekt raczej słabej lektury, przyglądania się rutynie, której nie chciałoby się znać. Tymczasem jest podniośle i zabawnie. Poza wizualnością działa właśnie intensyfikacja bezpretensjonalnej troski, przezroczystość języka w połączeniu z serduszkami dołączanymi do komunikatów o zupie, którą należy grzać przez trzy minuty w mikrofali. „Kochany Jedzonko na piecu jeżeli będziesz miał apetyt zjedz białej kiełbaski”. Albo: „Andrzejku Nagraj Modę na sukces 16.25 całuję AB”.
Obserwuję tu świat z perspektywy ludzi, którzy związani byli ze sobą w sposób zupełnie mi obcy, na prawach wyłączności, bezdyskusyjnej przynależności odbierającej zmysł bezustannie krytyczny. Co z dzisiejszej perspektywy wzbudzać może rozmaite uczucia – i wzbudza: „CYROGRAF Podaje się do wiadomości / że oddaję moje serce i / ciało mojemu Panu/ do którego należą i / przysięgam być mu wierną / aż do końca moich dni / Barańska / +++ / dnia 5 VI 77”. Doświadczenie, któremu daje wyraz ta książka, jest gęste jak budyń. W sensie dobrym i złym. Na co bardzo przytomnie i słusznie zwraca uwagę Olga Wróbel [3], chociaż w tonie zbyt jednak jednostronnym, w jakimś sensie nawet niebezpiecznie radykalnym. Nie wiem, czy to najlepszy prezent na walentynki. Pewnie są lepsze. Można chociażby podarować stos kartek samoprzylepnych, albo dla kogoś skrobnąć trzy zdania przed wyjściem z domu. Z drugiej strony jednak nie można tracić przy tym poczucia, że ta książka jest porządnie wydaną intymistyką. W dodatku w sposób dość rzadko spotykany: bez udawania, że w tym gatunku piśmiennictwa słowo ma wyłączność.
Przypisy:
[1] Por. https://www.bn.org.pl/download/document/1535452420.pdf
[2] Ten i dalsze cytaty pochodzą z książki Andrzej Barański, „Moja Albinoczka, która potrafiła mocno kochać”, Korporacja Ha!art, Kraków 2019.
[3] Por. https://www.kurzojady.pl/2307-andrzej-baranski-moja-albinoczk
Książka:
Andrzej Barański, „Moja Albinoczka, która potrafiła mocno kochać”, Korporacja Ha!art, Kraków 2019.