Jako doktor nauk społecznych stwierdzam ze smutkiem, że w Polsce elita nie istnieje, a w każdym razie ja się do bycia jej częścią nie poczuwam. Moje stanowisko uargumentuję poniżej. Ale po kolei.

Sondaże pokazują, że w podzielonej politycznie Polsce jednym z niewielu czynników, które nas łączą, jest niechęć do elit. Negatywny stosunek do elit można interpretować różnie: jako wyraz rozczarowania państwem, jako przywiązanie do ideału równości albo tradycyjnego społeczeństwa klasy średniej. Znacznie bardziej interesujące jest jednak inne pytanie: czy to pojęcie cokolwiek nam dziś wyjaśnia? Przyglądając się trzem często podawanym wskaźnikom elitarności, dochodzę do wniosku, że nie ma ono żadnej wartości. Szczególnie w Polsce.

Ilustracja: Magdalena Leszczyniak

Wykształcenie

Ta tradycyjnie najmniej kontrowersyjna cecha wyróżniająca elity, dziś – jak pokazują sondaże – nie jest już z elitarnością utożsamiana. I trudno się dziwić, ponieważ dyplom wyższej uczelni bardzo spowszedniał.

Jak informuje Główny Urząd Statystyczny w listopadzie 2017 roku w polskich szkołach wyższych studiowało prawie 1,3 miliona osób, a wyższe wykształcenie w roku akademickim 2016/2017 zdobyło prawie 390 tysięcy osób. I choć liczba studentów w Polsce spada, bo w roku akademickim 2007/2008 przekraczała 1,9 miliona, to wciąż jest bardzo wysoka. Dość powiedzieć, że obywateli w wieku studenckim, czyli między 19. a 24. rokiem życia, mamy w Polsce 2,65 miliona.

Jeśli kilkadziesiąt procent z tej grupy studiuje, trudno uznać, żeby obecność na wyższej uczelni, a nawet jej dyplom były biletem wstępu do jakiejś wyobrażonej elity. Tym bardziej, że jakość kształcenia wyższego w Polsce bardzo często pozostawia wiele do życzenia. I to nie tylko na prywatnych szkołach „wszystkiego najlepszego”. W światowych rankingach uczelni wyższych do zestawień kilkuset najlepszych uniwersytetów trafiają maksymalnie dwie polskie instytucje, zwykle do ostatniej z pięciu setek.

Problem dotyczy zresztą nie tylko studiów magisterskich. Pragnienie elitarnego wykształcenia jeszcze do niedawna mógł zaspokajać doktorat, ale i w tym wypadku widać postępujące umasowienie, a wraz z nim spadek jakości. W raporcie Najwyższej Izby Kontroli z roku 2016 czytamy, że „studia doktoranckie nie są w pełni skutecznym sposobem kształcenia kadr naukowych” i to mimo – a może właśnie z tego powodu – że „liczba doktorantów w ostatnich latach znacząco wzrosła”. Jak przekonują autorzy raportu, „stosunkowo łatwa dostępność studiów doktoranckich i masowe kształcenie doktorantów […] może wzbudzać poważne wątpliwości co do jakości i skuteczności takiego nauczania”.

Oczywiście liczba studentów doktoranckich to nie to samo co liczba doktorów, ale marna jakość kształcenia tych pierwszych ma przełożenie na jakość tych drugich, choćby dlatego że ograniczone zasoby trzeba dzielić między większą liczbę osób. Nie znaczy to, że wszyscy, a nawet większość doktorów w Polsce to ludzie głupi lub w najlepszym razie tacy, dla których studia doktoranckie były łatwym sposobem przedłużenia młodości. Chodzi wyłącznie o to, że jeśli doktorat jeszcze jakiś czas temu mógł być uznawany za paszport do naukowej elity, to dziś ze względu na umasowienie kształcenia i jego niekiedy kiepską jakość – przestaje nim być.

Trudno uznać, żeby obecność na wyższej uczelni, a nawet jej dyplom były biletem wstępu do jakiejś wyobrażonej elity. Tym bardziej, że jakość kształcenia wyższego w Polsce bardzo często pozostawia wiele do życzenia. I to nie tylko na prywatnych szkołach „wszystkiego najlepszego”. | Łukasz Pawłowski

Można się oczywiście pocieszać, wskazując, że „profesor uniwersytetu” wciąż uznawany jest za jeden z najbardziej prestiżowych zawodów, ale ranking prestiżu nie jest wyznacznikiem elitarności. W tym samym zestawieniu wyżej od profesora znaleźli się bowiem strażacy, a nieco niżej robotnicy wykwalifikowani – zawody godne szacunku, ale bynajmniej nie elitarne. Na dokładkę dodajmy, że sprzątaczka cieszy się według ankietowanych większym prestiżem niż ksiądz, burmistrz czy minister – o posłach nie wspominając.

Zawód

Niżej od sprzątaczki (choć wyżej od księdza, burmistrza itd.) znaleźli się w tym samym zestawieniu dziennikarze, czyli – teoretycznie – zawód kwalifikujący do elity. Wszak to dziennikarze mają kontakt z najbardziej znanymi i najważniejszymi osobami w państwie, odpytują je oraz kontrolują ich pracę. To dziennikarze także narzucają ton debacie publicznej, ujawniając poruszające fakty, interpretując fakty już znane czy zwracając uwagę na jedne tematy, a pomijając inne. Prawda? Nie do końca.

Owszem, materiały jednych dziennikarzy z gazet codziennych i tygodników są każdego dnia omawiane przez innych dziennikarzy w rozlicznych serwisach informacyjnych i w ten sposób niejako „ustawiają” debatę publiczną. A naprawdę sensacyjne materiały – jak na przykład ostatnimi czasy materiał o mobbingu w „Szlachetnej Paczce” czy ujawnienie rozmów Leszka Czarneckiego nagranych w siedzibie KNF – nie tylko narzucają tematy do rozmów, ale mają poważne konsekwencje personalne i polityczne. Czy to czyni z dziennikarzy „elitę”? Mam poważne wątpliwości.

Po pierwsze, sprzedaż prasy w Polsce spada od dawna do alarmującego poziomu. Tak uznane dzienniki jak „Rzeczpospolita” czy „Dziennik. Gazeta Prawa” kupuje dziś w kiosku grubo poniżej 10 tysiecy osób! Jak na kraj liczący 38 milionów obywateli – niewiele. Nawet po najpopularniejszą wśród dzienników opiniotwórczych „Gazetę Wyborczą” sięga dziś w kiosku średnio 60 tysięcy Polaków, choć jeszcze kilkanaście lat temu nabywców było 10 razy więcej. Oczywiście znaczna część czytelników przenosi się do internetu, ale tu przekaz jest znacznie bardziej rozproszony, ta sama informacja powtarzana w wielu miejscach i często anonimowo, a zatem siła sprawcza konkretnych dziennikarzy, których chcielibyśmy zaliczyć do elit, jest mniejsza.

Po drugie, gdyby za miarę wpływu przyjąć dane sprzedażowe, to w Polsce prawdziwą elitą dziennikarską nie byliby pracownicy „Wyborczej”, „Polityki”, „Newsweeka”, „Sieci” czy „Rzeczpospolitej”, ale na przykład „Życia na gorąco” czy „Kobiety i życia”, których sprzedaż sięga odpowiednio 500 i 300 tysięcy egzemplarzy.

Po trzecie, nawet jeśli uznamy, że część dziennikarzy w jakiś sposób kształtuje debatę publiczną, to ich wpływ blednie w porównaniu z konkurencyjnymi ośrodkami medialnymi. Dziś byle youtuber czy gwiazda serialu ma na opinię publiczną znacznie większy wpływ niż dziennikarz, profesor uniwersytetu lub nawet polityk, to fakt. Oczywiście, moglibyśmy uznać, że w takim razie to ów youtuber czy gwiazda serialu jest współczesną elitą. Kłopot jednak w tym, że żywot tych «nowych elit» jest wyjątkowo nietrwały. O dzisiejszej gwieździe rok później nikt nie pamięta.

Duże zasięgi w mediach społecznościowych – którymi może się też pochwalić część dziennikarzy politycznych – to rzecz jeszcze bardziej nietrwała. Poza tym, jeśli to zasięg w tego rodzaju mediach ma być nowym wyznacznikiem elitaryzmu, to za elitę musimy uznać na przykład Adama Andruszkiewicza. Młodemu wiceministrowi z Młodzieży Wszechpolskiej profesorowie uniwersytetów pod tym względem nie dorastają do pięt.

Nie znaczy to, że wpływ owego symbolicznego „profesora uniwersytetu” całkowicie zniknął. Kiedy kilka lat temu profesor Marcin Król w rozmowie z Grzegorzem Sroczyńskim wypowiedział słynne „Byliśmy głupi”, przez media – także przez „Kulturę Liberalną” – przetoczyła się debata o dziedzictwie „ojców założycieli” III RP oraz ich wpływie na otaczającą nas rzeczywistość. Czy to znaczy, że mimo wszystkich przeciwności, dotarliśmy jednak do rzekomo nieistniejącej elity? Niekoniecznie, bo trzeba pamiętać, że zasięg tej debaty był mimo wszystko bardzo ograniczony, o czym świadczy wspomniany już spadający zasięg szeroko rozumianych mediów politycznych.

Polska debata publiczna – i to po czwarte – podobnie jak debata w innych krajach Zachodu, wraz ze wzrostem liczby mediów stała się dramatycznie poszatkowana. Ludzie, którzy kiedyś oglądali te same wiadomości na tym samym kanale, czytali te same gazety i słuchali tych samych ekspertów, dziś żyją w odrębnych światach, bo mogą wybierać z setek, jeśli nie tysięcy źródeł informacji i rozrywki. Tym samym kształtują sobie własną „indywidualną elitę”, zwykle, jak już wspomnieliśmy, bardzo płynną. „Indywidualna elita” czy „płynna elita” to jednak oksymoron, sprzeczność sama w sobie, bo przecież cechą definicyjną elity jest względna stałość oraz fakt, że dana grupa jest uznawana za elitę przez większość społeczeństwa, a nie pojedynczego człowieka.

Jeśli to zasięg w mediach społecznościowych ma być nowym wyznacznikiem elitaryzmu, to za elitę uznać musimy na przykład Adama Andruszkiewicza. Młodemu wiceministrowi z Młodzieży Wszechpolskiej profesorowie uniwersytetów pod tym względem nie dorastają do pięt. | Łukasz Pawłowski

Pieniądze

Na koniec przyjrzyjmy się jeszcze czynnikowi, który jako Polacy najczęściej utożsamiamy z elitarnością, czyli pieniądzom. Czy polska elita to po prostu najbogatsi? I z tym jest problem, wystarczy sięgnąć do liczb. Według danych statystycznych, aby znaleźć się w górnych 5 procentach najlepiej zarabiających – czyli dość elitarnym gronie – potrzebna jest pensja wysokości około 9700 złotych brutto miesięcznie.

Kto tyle zarabia? W Warszawie (gdzie przeciętne wynagrodzenie to 5800 zł) w takiej grupie znaleźliby się na pewno dyrektorzy finansowi (20 000 złotych miesięcznie), architekci IT (15 000 złotych), kontrolerzy finansowi i brand managerowie (10 500 złotych). Żadna z tych grup zawodowych nie pasuje do tradycyjnie rozumianych elit, a ich przedstawiciele zapewne, jak większość Polaków, za elitę się nie uważa. Jako grupa nie uzurpują sobie też prawa do narzucania społeczeństwu jakiejś swojej wizji rzeczywistości ani nie poczuwają się do szczególnej za to społeczeństwo odpowiedzialności.

Widelec do zupy

Elita jako pojęcie do opisu współczesnego społeczeństwa nie pasuje, zwłaszcza w Polsce, gdzie hierarchia społeczna w ostatnich dekadach była wielokrotnie rozjeżdżana i wywracana do góry nogami. Nad Wisłą – inaczej niż choćby w Wielkiej Brytanii czy Francji – tonu debacie publicznej nie nadaje wąska grupa kolegów z tej samej uczelni, ale napływowa masa ludzi z rozmaitych części kraju i warstw społecznych. Dobrej ilustracji tego zjawiska dostarczają chociażby zmiany na stanowisku premiera. Dziś na czele rządu stoi pochodzący z niezamożnej rodziny historyk, który po tym, jak został bankierem, dorobił się sporego majątku. Ale wcześniej tę samą funkcję pełnili, między innymi lekarz spod Radomia, etnograf z Małopolski, fizyk z Gorzowa Wielkopolskiego czy historyk z Gdańska. Trudno utrzymywać, by wszyscy wywodzili się z jakiejś mitycznej kuźni politycznych elit.

Podobnie jest w sektorze finansowym. Znaczna część najlepiej dziś zarabiających Polaków to ludzie zamożni w pierwszym pokoleniu. Nasz kraj i pod tym względem nie przypomina państw zachodnich. Kiedy para włoskich ekonomistów zbadała podatki odprowadzane przez mieszkańców Florencji przez ostatnich kilkaset lat okazało się, że nazwiska obecnie najbogatszych podatników pokrywają się z tymi sprzed… sześciu wieków! W Polsce z oczywistych względów historycznych o takiej trwałości nie ma mowy. Tu społeczeństwo wciąż przypomina raczej plastyczną magmę niż trwałą piramidę, która z trudem poddaje się zmianom.

Jeśli na tę specyfikę polskiego społeczeństwa nałożymy przemiany zachodzące w całym świecie – między innymi wysyp nowych mediów i źródeł informacji, a co za tym idzie: autorytetów i fragmentaryzację debaty publicznej – tym wyraźniej dostrzeżemy, że używanie pojęcia „elit” do opisu naszej rzeczywistości nie ma większego sensu. Nie dlatego, że ze względu na populistyczną propagandę ludzie mają „dość elit”, ale dlatego, że ta kategoria niewiele nam wyjaśnia. To trochę tak jak z jedzeniem zupy widelcem. Niby można, ale po co, skoro są do tego lepsze narzędzia?