Niemal rok temu okrągłą facebookową Polskę obiegło krótkie religioznawcze tłumaczenie, że Święta Wielkanocne – Easter – to od sumeryjskiej bogini Isztar. Zeszła ona trzy dni pod ziemię, bo pod ziemią był jej mąż Tammuz, którego chciała wyciągnąć do żywych. Ten odpoczywał tam po poprzednim sezonie, który kończy się zwykle późną jesienią. Inna tania sensacja twierdzi, że święto Tammuza (w wersji rzymskiej znanego jako Mitra, bóstwo solarne) zastąpiono naszym Bożym Narodzeniem. Nam, wychowanym w galerii handlowej, z odrębnym rokiem liturgicznym, nie powinno robić żadnej różnicy. Poza jednym wyjątkiem. Coś z tym światłem (i schodzeniem pod ziemię) w zimie jest na rzeczy.
To kojarzy mi się z Władysławem Hasiorem. W ferie jest ciemno i wszyscy jeżdżą w góry, by oddać się narciarskiemu szaleństwu na oświetlonych stokach. Wystarczy spojrzeć na skaliste turnie, otworzyć świąteczne wydanie „Tygodnika Podhalańskiego”, w którym donoszą o przejściu jaskiniowego trawersu przez polskich grotołazów w słowackiej Wielkiej Boce. Wszystko tę ciemność wzmaga, a jaskinie przywodzą na myśl samą ziemię i jej wnętrzności. Na ich końcu jest Hasior.
Jeśli ktoś był w kościele, mniej więcej wie, jakiego rodzaju wrażenie powinna tworzyć idealna świątynia. Biały szum szeptanych modlitw, śpiewy, kadzidła cofają niemal do matczynego łona – czyli znowu wejścia w głąb, spotkania pod powierzchnią. Jeśli wejść do galerii Hasiora w Zakopanem, można się zdziwić, że to wrażenie świątyni jest bardziej realne niż w wielu kościołach. Tyle że nie jest to świątynia katolicka ani nawet chrześcijańska.
To tak jakby przez samą zimową, ciemną obecność w najwyższych Tatrach, otrzeć się przez tę przemożność spiętrzonej ziemi o podziemny świat, spaść do jakiejś niezasypanej sztolni w okolicach Kuźnic i trafić do wiecznego, podziemnego świata.
Galeria jest jak włam do Agharty, podziemnej krainy, o której śnili hitlerowcy i organizowali wyprawy w Himalaje, aby dostać się do jej drzwi. To tam miała schronić się wyższa rasa i czekać na wyjście ku światłu.
Od wejścia wita nas świątynia, jaką powinna być. Kroki tłumią tkaniny na ścianach i podłogach. Drewniana galeryjka nad główną salą przywodzi na myśl chór, w bocznych ścianach umieszczone są niemal ołtarze – czyli kolejne prace-asemblaże Hasiora. Słabe migocące światła pozwalają pomylić to wrażenie z pierwszym dziecięcym wejściem do kościoła w czasie pasterki – który nagle inny odsłania swoje prawdziwe oblicze. Nie tylko jednego boga, który miał syna, ten syn umarł, ale wielu bogów i samej magii – umierania, rodzenia się i trwania tego wszystkiego dzięki ziemi i światłu.
I taki jest Hasior. Można by wymieniać wszystko, co się na miejscu w galerii mieści. Są tam sztandary, słynny wózek z krzyżami nienarodzonych, wyszywanie charakteru na maszynie do szycia dziecku-lalce i rzeź niewiniątek. Góralska wyobraźnia tego człowieka w cudowny sposób jest równoległa do chrześcijańskiej, ale jej obca. Wyjątkowo umocowana w świecie dobra i zła, a jednak okrutna i bliska żywiołom, jakby nigdy nie szlifowali jej jezuici i ich setki kazań czy pouczeń. Jakby święta – te jeszcze od Isztar i Mitry miały swoje kolejne trwanie. W zimie, w Zakopanym.
Dziwi mnie to wszystko i nie wiem, skąd on tę wyobraźnię wziął. Może to surowość życia, może nagły ucisk turystów i komunizmu wycisnął zeń ostatki przedchrześcijańskich wyobrażeń.
Niedawno była wystawa w MOCAKU – „Hasior. Polski Rauschenberg”. To porównanie, dociąganie Hasiora do wiecznej zachodniej awangardy, szukanie w formie jest mylne. On jest z gruntu wschodni, podziemny – to jakby wydrążyć Himalaje i dać tam sztuczne światło. Tak samo błędne jest szukanie w nim tylko ironii i zabawy. Dopatrywanie się w wydawanych przez Muzeum Tatrzańskie notatnikach fotograficznych jedynie indeksu wybujałych form propagandy czy bieda-sztuki to uproszczenie. To satyr wyobraźni, a bogowie też bywają ironiczni.
Wizyta w kościele Hasiora będzie mieć jeszcze inny efekt. Na wszystkich żądnych odpoczynku od korporacyjnych kubików zwielokratniających w pędzie nart własne życie – czeka jeszcze jedno wrażenie. Już znane. To prawdziwa, nie tam lelum-polelum magiczna, wyprawa pod ziemię. Sięgamy wzrokiem do lat 80. i głębiej, kiedy rzeczy, których Hasior używa do swych „złożeń”, a które otaczały go wokół, były zupełnie innego charakteru. Już wytwarzane maszynowo, ale jeszcze pokraczne. Może designerskie smukłością wzoru powtarzanego setkami lat (stylisko siekiery ma się trzymać w dłoni), ale drewniane. Ubogie, jak ubogi był wtedy świat. Starzejące się dłużej, niż sami będziemy się starzeć.