Pieniądze ponoć szczęścia nie dają, ale – jak wynika z różnych badań – ich utrata może wpłynąć bardzo negatywnie na nasze zdrowie i dobre samopoczucie. Jednak tylko klejnoty potrafią dosłownie zrujnować czyjeś życie. Na wielu z nich zdaje się ciążyć tajemnicza klątwa. Ich kolejni właściciele giną lub popadają w szaleństwo. Tak jak książę Orłow, rosyjski arystokrata i kochanek Katarzyny Wielkiej. Pod koniec XVIII wieku nabył on Wielkiego Mogoła, prawie 190-karatowy brylant, wystawiony na sprzedaż w światowym centrum brylantów w Amsterdamie. Gdy książę wrócił z kamieniem do Petersburga, okazało się, że jego miejsce w łożu carycy zajął jego rywal, Potiomkin. Orłow postanowił dać ukochanej w prezencie imieninowym świeżo nabyty klejnot, w nadziei, że to przywróci jego prawowite miejsce na dworze. Niestety, podarunek okazał się niewystarczający, a Orłow – który bardzo się zadłużył, żeby go kupić – popadł w nędzę i dokonał swoich dni w szpitalu dla psychicznie chorych.

To jednak nie Wielki Mogoł, ale – skądinąd często z nim mylony – pochodzący z Indii Koh-i-noor zdobył sławę najbardziej rozpoznawalnego i jednocześnie najbardziej pechowego klejnotu na świecie. Historia jego kolejnych właścicieli – niezwykle krwawa i pełna brutalności – przypomina perypetie bohaterów „Gry o tron”. Dziś aż trudno uwierzyć, że to wszystko działo się naprawdę.

Więcej faktów, mniej legend

Ile jest w niej zatem prawdy, a ile legend i mitów? Brytyjski historyk William Dalrymple i dziennikarka Anita Anand postawili sobie za cel odpowiedzieć na to pytanie. W swojej książce „Koh-i-noor. Historia najsłynniejszego diamentu świata” autorzy biorą na warsztat poszczególne opowieści o tym brylancie (Darlymple te dotyczące okresu indyjskiego, Anand – te, które wiążą się z europejską historią kamienia) i po kolei je weryfikują przy pomocy historycznych źródeł, w tym nowo odkrytych perskich i afgańskich tekstów. Przy okazji nie szczędzą czytelnikom anegdot i roztaczają niezwykle barwne tło historyczne.

W konsekwencji na pierwszych kilkudziesięciu stronach książki właściwie… nie pojawia się Koh-i-noor. Pojawiają się za to inne klejnoty, wśród których Dalrymple cierpliwie tropi najsłynniejszy brylant, zbierając jakiekolwiek wzmianki o nim w starożytnych i późniejszych tekstach azjatyckich i europejskich uczonych. Analizuje również rozmaite opowieści o bogactwach imperialnych władców i bóstw. Przytacza między innymi legendy o Krysznie i zawartą w nich historię Sjamantaki, wspaniałego klejnotu boga słońca Surji, który w XIX wieku utożsamiano nieraz z Koh-i-noorem.

Informacji konkretnie o tym brylancie jest jednak w źródłach bardzo niewiele. Kamień zapewne pochodzi z Indii, skąd do 1725 roku pochodziły niemal wszystkie diamenty na świecie; a że indyjskie pradawne drogie kamienie były nie tyle wykopywane, ile odsiewane z piasku i żwiru koryt dawnych rzek, Koh-i-noor prawdopodobnie również został znaleziony w ten sposób. Choć pewności nie ma. Po krytycznej lekturze źródeł autor stwierdza wprost, że „[…] nie mamy pojęcia o pochodzeniu Koh-i-noora ani o tym, kiedy, jak i gdzie trafił w ręce Mogołów. Na pewno wiemy jedynie, jak go utracili” [s. 53]: zabrał go jako łup wojenny Nadir Śah, syn skromnego pasterza o wybitnym talencie militarnym.

Prawdziwa historia

Tu zaczyna się właściwa historia brylantu zwanego Górą Światła, pełna kradzieży, zdrad i morderstw powodowanych nieskrępowaną chciwością. Darlymple nie szczędzi nam żadnych szczegółów i opisuje wszystkie nieszczęścia, które za sprawa Koh-i-noora spadły na kolejnych mogolskich władców.

Około roku 1747 Nadir Śah przypłacił posiadanie go śmiercią z rąk grabieżców. Zdążył jednak wcześniej ukryć brylant. Nie uratowało to niestety Śahrucha, wnuka Nadira Śaha, a zatem domniemanego właściciela klejnotu, przed okrutnymi torturami – władca Aga Muhammad „[…] kazał […] przywiązać Śahrucha do krzesła i ogolić mu głowę. Na łysej głowie uformowano mu koronę z jakiejś gęstej masy. A potem w upiornej ceremonii koronacyjnej […] Aga Muhammad osobiście wlał do tej niby-korony dzban roztopionego ołowiu” [s. 75].

Kolejny właściciel Koh-i-noora, Ahmad Chan Abdali, najwyższy stopniem afgański dowódca, który w wyniku splotu różnych zdarzeń otrzymał klejnot w prezencie dziękczynnym od pierwszej damy haremu, zmarł co prawda śmiercią naturalną, ale i on nie uniknął cierpień. Wyniszczyła go choroba, która najpierw pozbawiła go nosa (w jego miejscu Ahmad Śah miał przymocowaną „protezę” wysadzaną… brylantami) – prawdopodobnie trąd, syfilis lub forma raka.

Inni posiadacze kamienia również zginęli tragicznie – Timur Śah (syn Ahmada) został najprawdopodobniej otruty, Śaha Zamana (syna Timura) oślepiono rozgrzanym szpikulcem. Następnie Koh-i-noor trafił w ręce Śaha Szudży, którego niejaki Randźit Singh zmusił do oddania klejnotu różnymi wymyślnymi sposobami – zamknięto na przykład Szudżę w klatce i torturowano przy nim jego najstarszego syna. Po śmierci Randźita Singha klejnot przechodził jeszcze kilka razy z rąk do rąk kolejnych władców: Charaka Singha (ten też został otruty), Nau Nihala (któremu w tajemniczych okolicznościach czaszkę zmiażdżył spadający kamień), Szera Singha (zabitego przez dubeltówkę, która wystrzeliła niby przypadkiem) i – wreszcie – Dalipa Singha. Ten ostatni w chwili namaszczania na maharadżę Pendżabu miał jedynie pięć lat. To właśnie on – w wieku dziesięciu lat, odsunięty od matki i otoczony przez cudzoziemców – w 1849 roku podpisał traktat z Brytyjczykami, na mocy którego zrzekł się władzy nad Pendżabem i przekazał Koh-i-noora Królowej Anglii.

Klejnot w koronie

O ile indyjska historia Koh-i-noora przypomina opowieść z „Księgi tysiąca i jednej nocy”, o tyle jej brytyjska część jest już świadectwem czysto pragmatycznego, zachodniego sposobu widzenia świata. Jak pisze Anita Anand, zdobyte trofeum bynajmniej nie wprawiło mieszkańców Wielkiej Brytanii w zachwyt. W opinii tych, którzy widzieli klejnot podczas Wielkiej Wystawy zorganizowanej przez rodzinę królewską, brakowało mu szlifu, a w dodatku miał skazę, przez co nie błyszczał zbyt spektakularnie. Wschodnim władcom zależało bowiem bardziej na tym, żeby zachować wielkość klejnotów, niż na ich symetrycznym kształcie. Europejczycy nie tego spodziewali się po Górze Światła.

Brytyjczycy postanowili więc klejnot oszlifować. Nie był on dla nich – jak dla władców z Azji – czymś nietykalnym, nie stanowił talizmanu o boskiej proweniencji, ucieleśniającego wszelką władzę i pomyślność. Dla ludzi z Europy Koh-i-noor miał zupełnie inne znaczenie: może i stanowił symbol zwycięstwa nad Indiami, ale przede wszystkim miał być pięknym (i wartościowym) przedmiotem. Brytyjczycy musieli więc przerobić brylant na swoją modłę, aby im się spodobał. Koniec końców Koh-i-noor znalazł się w koronie Królowej Anglii – i jest tam do dzisiaj. Tyle że nie zdobi już władców, ale lśni w gablocie w brytyjskim Muzeum Tower, gdzie za stosowną opłatą może go obejrzeć każdy zwiedzający.

Czy Skandynawowie powinni odpowiadać za czyny Wikingów?

Wraz z przemianą Koh-i-noora w przedmiot muzealny romantyczna historia tego brylantu dobiegła końca. Nie zakończyły się jednak batalie o to, w czyich rękach ma on pozostać. Indie do dzisiaj nie mogą przeboleć, że straciły Koh-i-noora w tak niesprawiedliwych okolicznościach. W 2016 roku zgłosiły nawet ponownie swoje roszczenia do klejnotu. Wielka Brytania nie chce jednak zrzec się brylantu – ani na rzecz Indii, ani Afganistanu czy Pakistanu, które również roszczą sobie do niego prawa. Klejnot będący najpierw przekaźnikiem boskiej mocy, a następnie wyrazem bogactwa i splendoru, dziś stał się symbolem narodowej dumy dla kilku politycznych wspólnot. Wciąż wywołuje jednak nie mniejsze emocje niż w czasach maharadżów.

Kontrowersje wokół brylantu mają zresztą konsekwencje nie tylko dla wspomnianych państw. Przy okazji w szerszej dyskusji o prawdziwej przynależności Koh-i-noora pojawiło się pytanie: czy rzeczywiście państwa na całym świecie powinny rozliczać się ze wszystkich przedmiotów, które zostały przez nie zdobyte na przestrzeni stuleci czy nawet tysiącleci jako łupy wojenne? Czy Włochy, będące kulturowymi spadkobiercami niegdysiejszego Imperium Rzymskiego, powinny oddać to, co zostało kiedyś zrabowane przez rzymskich cesarzy? Czy Skandynawowie powinni odpowiedzieć za czyny Wikingów albo, by podać bliższy nam przykład, czy Szwecja powinna wypłacić Polsce reparacje za grabieżczą politykę czasów potopu?

Można na te pytania odpowiedzieć, że obecnie nie mamy środków prawnych, które pozwalałyby pociągnąć kogokolwiek do odpowiedzialności za tego typu zaszłości. Problem moralny jednak zostaje. Oczywiście i w tym przypadku można stwierdzić, że po upływie setek lat wypłata odszkodowań byłaby po prostu nieuzasadniona i niesprawiedliwa. Jak jednak wyznaczyć granicę przedawnienia?

„Koh-i-noor” Dalrymple’a i Anand jest znakomitym materiałem na sensacyjną książkę historyczną, ale dzięki tego typu pytaniom uzmysławia nam również, przed jak wielkimi trudnościami stoją Europejczycy, którzy chcą się zmierzyć ze swoją kolonialną przeszłością. Trzeba się tylko cieszyć, że na razie spory pomiędzy Wielką Brytanią i Indiami toczą się głównie na gruncie prawnym – bez walk, ściętych głów i wydłubywania szpikulcem oczu. Wygląda na to, że klątwa Koh-i-noora, a więc klejnotu, który od lat stanowi kość niezgody i źródło nieszczęść dziesiątek osób, przestała na razie działać. A przynajmniej na jakiś czas osłabła.

 

Książka:

William Dalrymple, Anita Anand, „Koh-i-noor. Historia najsłynniejszego diamentu świata”, przeł. Krzysztof Obłucki, wyd. Noir sur Blanc, Warszawa 2019.