Sceptycy i entuzjaści

Kiedy 14 stycznia prezydent Paweł Adamowicz umarł w gdańskim szpitalu, natychmiast wybuchł wokół jego śmierci spór. Zasadzał się na pytaniu: czy mieliśmy do czynienia z mordem politycznym?

Nic bardziej mylnego! – przekonywali sceptycy, wypatrujący kolejnych doniesień o złym stanie psychicznym mordercy. Zabił człowiek niepełnosprawny umysłowo, kryminalista, który nóż mógł wbić w brzuch każdego. Oczywiście, że tak! – punktowali entuzjaści, dowodząc, iż zabójca prezydenta ze sceny na Długim Targu wykrzykiwał hasła skierowane przeciw Platformie Obywatelskiej.

Zarówno entuzjaści, jak i sceptycy definiowali mord polityczny jako działanie dokonane przez człowieka o konsekwentnym politycznie programie. Entuzjaści, zdając sobie sprawę, że Stefana W. za takiego uznać nie można, na siłę próbowali nadać mu rys konsekwencji, absurd tego, co gdański morderca wykrzykiwał, tłumacząc absurdem przekazu TVP Info i okładek prorządowych pism. Ba! Niektórzy przypominali, że to właśnie szaleńcy, tacy jak zabójca prezydenta Narutowicza, Eligiusz Niewiadomski, czy zabójca Lincolna, John Wilkes Booth, bardziej są podatni na Zeitgeist swojej epoki. Działanie Stefana W. miało więc odzwierciedlać ducha Polski pod rządami PiS-u.

Ilustracja: Marta Zawierucha

Argumentacji entuzjastów nie da się na poziomie intelektualnym obronić: to, co Stefan W. ze sceny wykrzykiwał, nie było nawet skundloną wersją sic semper tyrannis z waszyngtońskiego Ford Theatre. Mord na Pawle Adamowiczu nie był polityczny w tym sensie, w jakim polityczny był, przykładowo, mord Cesarego Borgii na Ramirze d’Orco albo Romulusa na Remusie: nie był działaniem człowieka o klarownych poglądach, dokonanym celem ich realizacji.

Nie znaczy to jednak, że sceptycy mają rację. Był to mord polityczny, ponieważ w sekundę po jego dokonaniu martwy prezydent Gdańska znalazł się w centrum polskiej sfery publicznej, a w Polakach wybuchła emocja, przed której wykorzystaniem żaden polityk się nie powstrzyma.

Pragnienie zemsty

Jak tę emocję nazwać? Ktoś może powiedzieć, że był to szok – i będzie miał odrobinę racji. Szok jednak to ma do siebie, że nie może trwać długo. Może więc – zapaść, rozległy zawał serca na ogólnospołecznym poziomie? Również, ale nie tylko. Doznający zawału to człowiek osłabiony, pragnący, by okoliczności go z tego osłabienia podniosły: na poziomie ogólnospołecznym pożądający zatem zgody narodowej, która ma umożliwić ponowne zaistnienie wspólnoty. Z takim zawałem mieliśmy do czynienia 9 lat temu, przez tydzień, nim wybuchła wojna o pochówek pary prezydenckiej na Wawelu. Symptomatyczne skądinąd, jakiemu skróceniu uległy państwowe ataki serca: po śmierci Jana Pawła II zapaść trwała prawie miesiąc, po zabójstwie z Gdańska – kilka godzin.

Podniósłszy się z zawału, Polacy poczuli coś innego: gniew.

Martha Nussbaum w jednej ze swoich ostatnich książek, argumentując na rzecz całkowitego wyłączenia gniewu ze sfery publicznej, nazywa go zachowaniem dziecinnym i oznaką braku moralnej samodyscypliny. W gniewie, uważa, zawarte jest pragnienie zemsty – i to niekoniecznie zemsty na konkretnej osobie, która nas rozgniewała. Mścić można się także na kimś, kto się akurat nadarzy: zemsta ma służyć mścicielowi do odbudowania tego, co stracił w wyniku sytuacji, która go w gniew wprawiła.

Gniewać się oznacza wymagać kogoś konkretnego, na kim można się zemścić: twarzy, którą można sobie wyobrazić pobitą i upodloną. | Wojciech Engelking

Jakkolwiek zgadzam się definicją gniewu, którą zaproponowała Nussbaum, wątpię, by możliwym było wykluczenie go ze sfery politycznej – zwłaszcza z polskiej sfery politycznej po zabójstwie Pawła Adamowicza. Do jej analizowania i przewidywania roku 2019 – nad którego 12 miesiącami gdańskie morderstwo będzie ciążyło – należałoby raczej użyć koncepcji innej, autorstwa Davida Osta, przekonującego, że zadaniem nowoczesnych podmiotów politycznych jest gniewu organizowanie. Gniew jest, w myśl wskazania Osta, emocją, którą należy zarządzać, by nie wymknęła się z rąk i nie zaczęła być rozpędzonym autem, z którego zniknął kierowca: taranującym wszystko, co napotka na drodze. Kluczowe w tym zarządzaniu na poziomie wewnątrzpaństwowym jest wskazanie, w czyim kierunku gniew właściwie jest skierowany.

Na kogo zaś się Polak po gdańskim mordzie gniewa? Na Stefana W., samotnego mężczyznę z nożem? To byłoby strzelaniem z armaty do mrówki. Na nienawiść, przeciw której ulicami polskich miast przeszły wielotysięczne marsze? Gniewać się oznacza wymagać kogoś konkretnego, na kim można się zemścić: twarzy, którą można sobie wyobrazić pobitą i upodloną.

W tym miejscu dochodzimy do istotnego punktu. Nie sądzę bowiem, że pobrzmiewające od półtora tygodnia w sferze publicznej nawoływania przeciw nienawiści będą w politycznym wykorzystaniu mordu na Pawle Adamowiczu bezużyteczne. Przeciwnie: będą w nim kluczowe, ponieważ posłużą za zasłonę dymną. Już zaczęły za nią służyć.

Kiedy? Na przykład podczas przemówienia Donalda Tuska, który obiecał prezydentowi Adamowiczowi, iż dla niego i „dla nas wszystkich obronimy nasz Gdańsk, naszą Polskę i naszą Europę przed nienawiścią i pogardą”. Tusk jako polityk (nie chcę tu pisać o ludzkim charakterze jego przemówienia) spostrzegł, że nienawiść, przeciw której wybuchł w Polsce gniew, domaga się nadania jej twarzy. Użycie słowa „obrona” w jasny sposób łączy jego przemówienie z Gdańska z tym, które Tusk przygotował na Igrzyska Wolności w Łodzi i w którym nawoływał, by obronić Polskę przed „współczesnymi bolszewikami”. Oczywiście, nie wymienił nikogo z nazwiska; wszyscy jednak wiedzieli, o kogo mu chodzi. I w Łodzi, i na Pomorzu.

Podobnie zagrała część opozycji, odmawiając uczestnictwa w spotkaniu kryzysowym zorganizowanym przez prezydenta Andrzeja Dudę – pod pretekstem „nierobienia polityki”. Słowa te brzmią o tyle złowieszczo, że – przynajmniej teoretycznie – prezydent, choć jest politykiem, wnosi się ponad politykę rozumianą jako gra partyjnych interesów. Oczywiście, Andrzej Duda nieraz pokazywał, że na podobnego rodzaju wzniesienie się jest zbyt mały, zdawało się jednak, że opozycja winna tę jego teoretyczną pozycję uszanować. Nie uszanowawszy, pokazała Polakom, że nawet w szczególnych okolicznościach nie uznaje kogokolwiek powiązanego z PiS-em za osobę, której można uścisnąć dłoń. Tym samym uczyniła PiS winnym gdańskiego mordu, w istocie powtarzając manewr, jakim Jarosław Kaczyński zagrał po katastrofie smoleńskiej.

Roszczenie moralne

Że opozycja coś takiego uczyni, PiS najprawdopodobniej przewidywało – stąd wszelkie jego po mordzie działania pozostające w duchu „zgody narodowej” (z istotnymi wyjątkami w postaci haniebnych wydań „Wiadomości” TVP, w których winę za tragedię jednoznacznie przypisano politykom PO, oraz nieobecności Jarosława Kaczyńskiego na sali sejmowej podczas uczczenia Pawła Adamowicza minutą ciszy). Prezes i jego akolici dobrze, jak podejrzewam, zdają sobie sprawę, iż użyciem śmierci w politycznej grze nie wygrają, bo z racji tego, że zamordowany został polityk kojarzony z Platformą, nie będą mieli możliwości zagrać nim tak zręcznie, jak opozycja.

Śmierć Pawła Adamowicza nie przyniesie żadnej zgody narodowej. A contrario, rozpocznie najbardziej krwawy etap wojny dwóch partii, które dotychczas istniały w symbiozie ciągłego zwalczania się, zapewniającej im istnienie. | Wojciech Engelking

Na czym ta zręczność gry opozycyjnej będzie, jak sądzę, polegała? Otóż, co może zdawać się paradoksalne, na kontynuowaniu prowadzenia takiej polityki, jaką opozycja prowadzi od roku 2015, tyle że z martwym ciałem prezydenta Pawła Adamowicza w tle. Jako taką politykę rozumiem strategię uznania przez Platformę za jedyny swój wektor antypisizmu. Dotychczas taka polityka przynosiła skutki mizerne: sprawdzała się w plebiscytach, jakimi były wybory samorządowe w dużych miastach, ale nie w zdobywaniu codziennego poparcia widocznego w sondażach i aktywizacji nowych zwolenników. Wyborcy domagali się od Platformy programu i wizji, partia jednak nie dawała im ich – w najlepszym wypadku, stawiając na obronę status quo.

Jeżeli Platforma zagra śmiercią Pawła Adamowicza tak, by każdy wyborca zrozumiał, iż pod hasłem „mowy nienawiści” (uprawianej przecież niezależnie, bez pisowskiej koordynacji, przez wiele środowisk prawicowych, w przypadku prezydenta Gdańska najmocniej bodaj przez Młodzież Wszechpolską) kryje się partia Prawo i Sprawiedliwość, PiS nie stanie się dla dużej części wyborców po prostu partią, od której Platforma jest – z niewiadomych, bo nie programowych powodów – różna. Stanie się partią kryminalistów, za mord na prezydencie Pawle Adamowiczu odpowiedzialnych.

Platforma zaś? W tym manichejskim podziale zyska swoje uprawomocnienie jako partia, której jedyną legitymizacją jest odsunięcie PiS-u od władzy. Nie będzie po prostu Platformą, ale partią tych dobrych, którzy muszą pokonać tych złych – i posługiwanie się takimi kategoriami moralnymi zyska roszczenie uniwersalistyczne. To już nie będą tylko ci dobrzy, którzy są dobrzy, bo są nasi, ale będą to ci dobrzy, bo są po prostu dobrzy, a po drugiej stronie są ci źli, kryminaliści, odpowiedzialni za morderstwo.

Ktoś może w tym miejscu podnieść argument, że chociaż w istocie prawicowy dyskurs – i medialny, i polityczny – pełny jest mowy nienawiści, to przecież podobna przepełnia środowiska zbliżone do Platformy i nią samą. Będzie miał rację: jeżeli jednak moralne, uniwersalistyczne roszczenie Platformy zostanie przez Polaków zaakceptowane, to także i wszelkie dostępne środki – nienawiść przede wszystkim – by ją wynieść do władzy. Nienawiść zostanie usprawiedliwiona jako dobra o tyle, że skuteczna (podobnie Machiavelli usprawiedliwiał użycie mordu jako środka politycznego).

Śmierć Pawła Adamowicza nie przyniesie żadnej zgody narodowej. A contrario, rozpocznie najbardziej krwawy etap wojny dwóch partii, które dotychczas istniały w symbiozie ciągłego zwalczania się, zapewniającej im istnienie. Teraz to ostatnie zostało postawione pod znakiem zapytania. Rozpoczęła się gra na wyniszczenie.