Jedno powiedzieć trzeba od razu – przedstawienie na Scenie przy Wierzbowej Teatru Narodowego jest dziełem całkowicie autonomicznym. Bazuje na wspaniałym opowiadaniu Kazimierza Brandysa, gdzieś w tle pamięta się wybitny film Wojciecha Jerzego Hasa z wielką rolą Barbary Krafftówny, ale spektakl Leny Frankiewicz może też istnieć poza ich kontekstem. Przyznaję, że nie przygotowałem się do wizyty w Narodowym poprzez ponowną lekturę arcydzieła Brandysa ani powtórkę z obrazu Hasa, ale wcale mi tego nie brakowało. Owszem, zdarzają się w widowisku Leny Frankiewicz niemal dosłowne cytaty, Gabriela Muskała może dwa razy odzywa się głosem przynajmniej mnie przywodzącym na myśl Krafftównę, ale to tylko sporadyczne, za to wyraźnie podkreślone chwile – być może znak, że autorzy wiedzą, że ich praca będzie porównywana, ale niewiele sobie z tego robią. Co do mnie, muszę przyznać, że o literackich i filmowych odniesieniach szybko zapomniałem. Lena Frankiewicz ma taką zdolność, że najbardziej znane historie opowiada po swojemu, jakoś inaczej, wedle własnego charakteru i temperamentu. Nie sili się na widowiska, po których powszechnie ochrzczono by ją mianem wielkiej inscenizatorki, woli raczej operować w mniejszej skali. Przy tym jednak nie boi się ryzyka. Wypada docenić jej determinację i konsekwencję.

Bardzo lubię jej początki. Pierwsze kroki w roli reżysera stawiała jako młoda, ale już ceniona aktorka, po kilku świetnych rolach w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu. W Warszawie zaczynała jako inscenizatorka skromnym widowiskiem „60/09” w nieistniejącej już praskiej Wytwórni. Minęła dekada, a ja – co prawda jak przez mgłę – pamiętam tamten spektakl. Przede wszystkim dlatego, że Frankiewicz od tamtej pory jawi mi się jako fanka lat 60., ostentacyjnie przyznająca się do nostalgii za minionym. Robiła od tamtej pory bardzo różne rzeczy, ale ten motyw powtarzał się w nich regularnie. Inna sprawa, że wielu jej przedstawień nie widziałem. Artystka pracowała w wielu miejscach, nie wszędzie czas i okoliczności pozwalały dojechać.

Spektakle Frankiewicz łączą ze sobą szacunek do opowiadanej historii z brakiem lęku, gdy idzie o usytuowanie jej w szeroko rozumianej naszej współczesności. Tak było choćby ze zrealizowaną w łódzkim Teatrze Jaracza „Wassą Żeleznową” według sztuki Maksyma Gorkiego. Na pierwszy rzut oka wszystko się zgadzało – bohaterowie z ich charakterystykami, zwroty akcji, kulminacje. A jednak Wassa Żeleznowa w interpretacji Gabrieli Muskały była z tu i teraz – żelazna dama rodzinnej korporacji. Wchłonięcie realiów naszych czasów czyniło wywiedzioną z rosyjskiego klasyka opowieść jeszcze bardziej bolesną i okrutną. To był Gorki na wskroś współczesny, ale Gorki, co pozostał Gorkim.

„Jak być kochaną” w warszawskim Teatrze Narodowym rozgrywa się poza konkretnym czasem. Jak u Brandysa i Hasa, wracają wojenne reminiscencje, jak żywe stają przed oczami dramatyczne wypadki. A jednak Lena Frankiewicz i współpracująca z nią autorka scenografii Agata Skwarczyńska odbierają scenicznym zdarzeniom ostrość konkretu. Przestrzeń gry jest półokrągła, ławka pod półkolistą ścianą imituje miejsca w samolocie, a Felicja udaje się w swą podróż do Paryża. Mieszkanie bohaterki – okrągła rozpadlina w podłodze niczym lej po wybuchu bomby. Wszystko to przypomina teatralne laboratorium, miejsce wyabstrahowanych, wypreparowanych z rzeczywistości działań postaci. Aktorzy Teatru Narodowego swobodnie zmieniają konwencje, przechodząc od realizmu do groteskowego przerysowania. W efekcie przedstawienie niczego nie rozstrzyga, nikomu łatwo nie daje rozgrzeszenia, ale też i nikogo bezprzykładnie nie oskarża. Frankiewicz wraz z autorką adaptacji i dramaturgii widowiska Małgorzatą Anną Maciejewską celowo zapominają o chronologii zdarzeń. Sytuacje odtwarzane przez Felicję nie następują po sobie, jakby bezładnie nakładały się na siebie w świadomości kobiety. To zaś sugeruje, by na chwilę zapomnieć o tradycyjnym sposobie opowiadania, zostawić na boku związki przyczynowo-skutkowe i spróbować spojrzeć na wojenny i powojenny los bohaterki, jak ciąg korali nawleczonych na tę samą nić. Jeden koral jest biały, kolejny czerwony, a następny jest w jeszcze innym kolorze.

Można popatrzeć więc na „Jak być kochaną” w Narodowym jak na opowieść wyrwaną wprost z głowy bohaterki. Felicja od początku swej scenicznej historii stara się złożyć swą historię w całość, poskładać jakoś ze sobą roztrzaskane kawałki pamięci. Przejmująco gra to Gabriela Muskała, tworząc jedną z kreacji sezonu. Jej Felicja ma w sobie wdzięk i pretensjonalność małej trzpiotki, ale za chwilę jest świadomą swego położenia, doświadczoną losem kobietą. Muskała wyrzeka się w swej roli jednoznacznych tonów, buduje skomplikowaną partyturę głosem i ograniczonym do minimum gestem. W pełni panuje nad sceną, niemal ani na chwilę jej nie opuszczając. Domyślam się, że Frankiewicz chciała zrealizować to przedstawienie właśnie dla niej, wybitna aktorka zagrała wcześniej u niej Wassę Żeleznową. Zagrała doskonale, ale Felicja z „Jak być kochaną” to jeszcze wyższa szkoła jazdy. W roli Muskały chyba najbardziej zachwyca jej konstrukcja – niczym skomplikowana budowla z niezliczonej liczby najmniejszych elementów.

„Jak być kochaną” można uznać za jej ostateczną konsekrację na aktorkę z naszych najwybitniejszych. Mam przed oczami jej kreacje w łódzkich spektaklach Mariusza Grzegorzka albo Barbary Sass, pamiętam zachwyt występami w „Wymyku” Grega Zglinskiego i „Moich córkach krowach” Kingi Dębskiej. Wbrew powszechnemu aplauzowi, mniejsze wrażenie zrobiła na mnie rola Muskały w „Fudze”, ale przyznaję – niezbyt podobał mi się ten film Agnieszki Smoczyńskiej. A od granej przez Muskałę Felicji nie sposób oderwać oczu. Z Janem Fryczem (Wiktor) tworzy duet równoważny parze filmowej – Krafftównie i Cybulskiemu w filmie Hasa.

 

Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Gabriela Muskała (Felicja). Fot. Magda Hueckel