Tak zwana „polityka socjalna” PiS-u to czystej wody rozdawnictwo. Nie dlatego, że przeznacza się pieniądze dla biednych, ale dlatego, że robi się to w sposób głupi, to znaczy bez żadnych wcześniejszych analiz i celów, których spełnienie można by monitorować. Na dłuższą metę takie działanie nikomu nie pomoże, a przy okazji osiągnie efekt odwrotny do zamierzonego – zamiast fali solidarności, wywoła drugą falę prywatyzacji.
Teoretycznie wszyscy wiemy, po co PiS wydaje ponad 40 miliardów złotych na programy socjalne. Celem jest wygranie wyborów za wszelką cenę, bo w obliczu nepotyzmu w spółkach skarbu państwa, nieprawidłowości w działaniu prokuratury czy wreszcie ujawnionego pomysłu budowy wieżowców przy ulicy Srebrnej, utrata władzy oznacza dla PiS-u i Kaczyńskiego gigantyczne kłopoty, nie tylko polityczne, ale przede wszystkim prawne. Ujawnienie „taśm Kaczyńskiego” drastycznie podniosło stawkę wyborów mówi w rozmowie z „Kulturą Liberalną” Rafał Matyja i trudno się z tą diagnozą nie zgodzić. Te 42 miliardy złotych to zatem de facto pieniądze na ochronę Jarosława Kaczyńskiego.
42 miliardy, czyli ile?
W tym miejscu warto jeszcze poświęcić dwa zdania na umieszczenie owych 42 miliardów w perspektywie całego budżetu. Te ogromne pieniądze, które udało się znaleźć rzekomo dzięki – jak mówił szef KPRM Michał Dworczyk – zwykłemu „przesunięciu środków wewnątrz budżetu”, to suma niewiele niższa niż cały budżet polskiej armii, który w roku 2019 ma wynieść 43,8 miliarda złotych. Innymi słowy dzięki zwykłemu przesuwaniu środków moglibyśmy podwoić wydatki na nasze wojsko!
Albo inaczej, 42 miliardy złotych to ponad połowa budżetu Narodowego Funduszu Zdrowia, który w 2019 roku ma wydać 83,25 miliarda złotych. Gdybyśmy wszystkie te środki przelali do NFZ, polskie wydatki na ochronę zdrowia wzrosłyby natychmiast do 6,31 procent PKB (jeśli za podstawę przyjmiemy PKB z 2017 roku wynoszący 1,982 biliona złotych). A zatem jednym ruchem udałoby się z nawiązką spełnić postulaty lekarzy rezydentów, którzy z ministrem Łukaszem Szumowskim zawarli kompromis, zgodnie z którym rząd przeznaczy 6 procent PKB na ochronę zdrowia, ale dopiero w 2024 roku!
42 miliardy złotych to ponad połowa budżetu Narodowego Funduszu Zdrowia […]. Gdybyśmy wszystkie te środki przelali do NFZ, polskie wydatki na ochronę zdrowia wzrosłyby natychmiast do 6,31 procent PKB. A zatem, jednym ruchem udałoby się z nawiązką spełnić postulaty lekarzy rezydentów! | Łukasz Pawłowski
Albo jeszcze inaczej – za tę cudem odnalezioną sumę można swobodnie sfinansować jedną z najśmielszych obietnic rządu PiS-u, czyli Centralny Port Komunikacyjny. Ta inwestycja – której koszty szacuje się na 30–35 miliardów złotych – miała, jak mówił premier Morawiecki, uczynić z Polski międzynarodowy hub komunikacyjny, przyspieszyć rozwój gospodarczy całego kraju i stworzyć „dziesiątki tysięcy miejsc pracy”. To wszystko mogliśmy osiągnąć, jedynie przesuwając środki w ramach budżetu! Niestety, pieniądze powędrowały gdzie indziej.
Zamiast solidarności, prywatyzacja
Obecnie okazuje się bowiem, że – jak przekonywał podczas konwencji PiS-u w Jasionce Jarosław Kaczyński – to właśnie transfery socjalne, a dokładnie 500 plus, „można potraktować jako inwestycję”. Dlaczego? Ponieważ te pieniądze są przeznaczane „często na kształcenie dzieci, poprawiając sytuacje rodzinne”. Poza tym „dają szansę na wiarę w przyszłość, na wzmożenie przedsiębiorczości i obniżenie postaw biernych” oraz „zapobiegają często temu, żeby ludzie schodzili na zła drogę”.
Do tej wypowiedzi prezesa można zadać całą masę pytań. Przede wszystkim jednak trzeba z dystansem podchodzić do słów Kaczyńskiego. Wątpię, by lider PiS-u naprawdę wierzył, że dzięki dodatkowym 500 złotym miesięcznie (pierwsze dziecko ma się, jak wiadomo, jedno, więc więcej otrzymać nie można) Polacy odzyskają wiarę w przyszłość i przestaną „schodzić na złą drogę”.
Po stronie opozycji najważniejsze pytanie wyborcze w związku obietnicami prezesa PiS-u brzmi prawdopodobnie inaczej: Czy obóz antypisu zdoła zachęcić do zagłosowania na siebie osoby, którym realizacja obietnic partii rządzącej naprawdę poprawi sytuację materialną? 500+ na pierwsze dziecko czy trzynasta emerytura to dla osób gorzej i średnio sytuowanych może być realny – i co ważniejsze: natychmiastowy – zastrzyk pieniędzy. Właśnie tych wyborców Koalicja Europejska musi przekonać, by – mimo wszystko – zagłosowali na jej kandydatów. Musi komunikować się zrozumiałym językiem i nie okazywać lekceważenia osobom, które skorzystają na realizacji obietnic. Kampania roku 2019 wymaga zatem od koalicji pewnej zręczności. I pedagogiki.
Choćby przypominania o tym, że gdyby proste transfery gotówkowe pozwalały eliminować różnego rodzaju patologie społeczne, to moglibyśmy swobodnie zlikwidować wszystkie instytucje pomagające osobom biednym lub dyskryminowanym (MOPS-y, Urzędy Pośrednictwa Pracy, świetlice itd.), a wszystkie środki przeznaczane na ich funkcjonowanie rozdać po równo ludziom.
Właśnie, po równo? Jeśli, jak chce Jarosław Kaczyński, program 500+ ma służyć wyrównywaniu szans, to pojawia się oczywiste pytanie, dlaczego mają go otrzymywać osoby zamożne, a nie tylko te, których materialne szanse faktycznie wymagają równania. Oczywiście można powiedzieć, że po to, aby nie stygmatyzować biedniejszych beneficjentów – program jest powszechny, a nie tylko dla biednych. Kłopot w tym, że – jak sugeruje profesor Mirosława Marody – stygmatyzacja i tak ma miejsce. Część beneficjentów z klasy średniej uważa, że inna grupa – rodzin biedniejszych i „z problemami” – na wsparcie nie zasługuje.
Prezes PiS-u uzasadnienia dobiera stosownie do okoliczności. Jeszcze nie tak dawno słyszeliśmy, że ma to być program stymulujący przyrost demograficzny, ale dziś, kiedy dane nie wskazują na żaden wyraźny przyrost liczby dzieci, dowiadujemy się, że ma przede wszystkim walczyć z biedą i przywracać godność. Nikt jednak nie określił, komu program ma pomóc i w jakim stopniu, nikt więc jego skutków nie mierzy. Wydajemy więc z budżetu państwa rocznie 20 miliardów złotych – a po rozszerzeniu programu będziemy wydawać więcej – dosłownie nie wiedząc na co.
Jak to na co? Chociażby – jak wspomniał sam Kaczyński – na dodatkową edukację. Zgoda, to niewykluczone, że wielu rodziców właśnie na prywatne korepetycje przeznaczy środki z programu. Ale czy taki model pomocy naprawdę wyrównuje szanse? Osoby zamożne i bez tych pieniędzy wyślą dzieci na dodatkowe zajęcia, a biednych niekoniecznie będzie na to stać mimo dodatkowej gotówki. Poza tym, co słowa Kaczyńskiego mówią o stanie polskiej szkoły pod rządami PiS-u, skoro nie zapewnia ona tego, co w teorii powinna zapewniać – równego dostępu do edukacji na przyzwoitym poziomie dla wszystkich? Prezes PiS-u przyznaje tym samym to, co wszyscy wiemy – rząd Prawa i Sprawiedliwości nie jest w stanie poprawić funkcjonowania państwa w tak złożonych dziedzinach jak edukacja, dlatego ratuje się prostym rozdawaniem pieniędzy.
Oczywiście, każdego ucieszy kilkaset czy nawet tysiąc złotych dodatkowo, ale nie zmieni trwale poziomu życia ludzi. To wymagałoby bowiem realnej zmiany, a ze stawiania sobie tak ambitnych celów rzekomo wszechmocne i reformatorskie PiS najwyraźniej zrezygnowało. Łatwiej przylepić plasterek, wysyłając przelew, niż wyleczyć chorobę, wprowadzając realne reformy. | Łukasz Pawłowski
„Państwo, drogi obywatelu”, zdaje się mówić Kaczyński, „mimo że ma taki obowiązek, nie jest ci w stanie zapewnić odpowiedniego wykształcenia, więc masz tu gotówkę i kup sobie tę usługę na rynku prywatnym”. Takie podejście nie tylko nie wyrównuje szans – różnice się utrzymują, bo 500 złotych dostają wszyscy rodzice – ale ma i inne nieprzewidziane skutki. Po pierwsze, państwo dofinansowuje prywatny sektor nauczania, jednocześnie utrzymując niewydolny system publiczny. Płaci więc za edukację podwójnie. Po drugie, zamiast budowy społeczeństwa solidarnego, co PiS obiecuje od lat, prowadzi do zjawiska, które nazwaliśmy w „Kulturze Liberalnej” „drugą falą prywatyzacji”. Uzbrojeni w gotówkę ze swoich własnych podatków obywatele mają zatroszczyć się o siebie i swoje rodziny sami. Nie dotyczy to zresztą tylko edukacji. Przecież pieniądze z transferów socjalnych przeznaczane są nie tylko na korepetycje, ale także chociażby na prywatną ochronę zdrowia. Zamiast naprawić system publiczny, łatwiej jest po prostu zdać się na firmy prywatne. Ani równości, ani solidarności takie działanie nie buduje.
Zapowiadana „trzynastka” dla emerytów działa na dokładnie tej samej zasadzie. Oczywiście, kilkaset czy nawet tysiąc złotych dodatkowo każdego ucieszy, ale nie zmieni trwale poziomu życia ludzi. To wymagałoby bowiem realnej zmiany w działaniu systemu emerytalnego, a ze stawiania sobie tak ambitnych celów rzekomo wszechmocne i reformatorskie PiS najwyraźniej zrezygnowało. Łatwiej przylepić plasterek, wysyłając przelew, niż wyleczyć chorobę wprowadzając realne reformy.
Trafnie ten model rządzenia podsumował publicysta Galopujący Major, który na łamach „Super Expressu” napisał, że „gdyby ten rząd odbudowywał Warszawę po wojnie, to prawdopodobnie każdemu dałby po worku darmowych cegieł na każde dziecko”.
Tak oto, paradoksalnie, pod hasłami solidarności i sprawiedliwości rząd funduje nam państwo, w którym każdy ma sobie radzić sam. W takim państwie bogaci sobie poradzą. Biedni – mimo 500+ – wyjdą na tym gorzej.