Z nadciągającą katastrofą klimatyczną jest taki problem, że dotyczy ona całego globu. Wszyscy szkodzimy wszystkim – w mniejszym lub większym stopniu – i wszyscy cierpimy. Dlatego ciężko o niej myśleć w kategoriach gierek o władzę, intryg o dużych pieniądzach i konkurowaniu na długość siurków. Poważnym panom w garniturach debatowanie o przyszłości Matki Ziemi po prostu nie przystoi, dlatego przez lata ekologicznych sygnalistów traktowano jako niebezpiecznych szaleńców, a w najlepszym razie – naiwnych idealistów.

Konsensus naukowców w kwestii wpływu człowieka na klimat zbliżył się w międzyczasie do 100 procent, ale polska debata publiczna pozostała na to obojętna. Jeszcze parę lat temu postulaty zielonej transformacji obchodziły naszych polityków od lewa do prawa tyle, co pacyfistyczne chórki Majki Jeżowskiej. Przezabawny katalog polskiego denializmu ponad podziałami stworzył Bohdan Widła, ograniczmy się więc do przytoczenia dwóch cytatów: „Ktoś, kto próbuje wmawiać, że to [CO2] ma jakieś znaczenie dla klimatu, jest po prostu śmiechu warty” oraz „Nie uważam natomiast za zagrożenie globalnego ocieplenia. To polityka klimatyczna jest zagrożeniem dla rozwoju niektórych krajów, w tym Polski”. Pierwszy cytat to słowa Jarosława Kaczyńskiego, drugi – Leszka Balcerowicza.

Uległo to chwilowej zmianie przy okazji ubiegłorocznego szczytu klimatycznego COP24, gdy liberalne media zaczęły lamentować nad tym, że PiS, biżuteria z węgla i cały ten Śląsk to wstyd na cały świat, a prawicowe – otrąbiać sukces rządu, wyzywać lewaków i podważać ustalenia naukowców. COP się szybko skończył, więc temat ucichł, a walec polaryzacji odjechał sobie rozjeżdżać coś innego.

Nie jest oczywiście tak, że Polacy są jakoś wyjątkowo krnąbrni wobec ustaleń klimatologów – kolejne rządy broniły węgla przed regulacjami unijnymi, bo nie mamy nic innego, a transformacja przemysłu, co doskonale wiemy, potrafi boleć. Na szczytach COP każde państwo gra na swój interes swój, swoje lobby i swój przemysł, a kraje kreujące się na ekologiczne anioły nierzadko należą do grona największych trucicieli (tak, Berlin, to o tobie). Ponadto w wielu krajach konflikt o zmiany klimatu wpisuje się w szerszą polaryzację na linii liberałowie – prawicowi populiści. Ale to, że inni radzą sobie z tym wyzwaniem niedoskonale, w żaden sposób nie implikuje, że my powinniśmy to robić jeszcze gorzej.

Nie jest oczywiście tak, że Polacy są jakoś wyjątkowo krnąbrni wobec ustaleń klimatologów. Na szczytach COP każde państwo gra na swój interes swój, swoje lobby i swój przemysł, a kraje kreujące się na ekologiczne anioły nierzadko należą do grona największych trucicieli. | Kaja Puto

A sytuacja jest alarmująca. Według zeszłorocznego raportu Międzyrządowego Panelu ds. Zmian Klimatu (IPCC) mamy 12 lat, by ograniczyć wzrost średniej temperatury na świecie do poziomu 1,5˚C w porównaniu do epoki przedindustrialnej. Jeśli tego nie zrobimy, pochłoną nas pożary, powodzie, susze, bieda i głód, a na końcu pozabijamy się o zasoby. Zgodnie z obliczeniami Banku Światowego do 2050 roku nawet 143 milionów ludzi może stać się uchodźcami klimatycznymi.

Denialistom w Polsce coraz ciężej się z tym spierać, bo efekty odczuwamy już empirycznie, by wymienić chociażby fale 40-stopniowych upałów, letnie huragany, plagi sinic w Bałtyku czy kleszcze. Mimo to za polaryzacyjnym wzmożeniem czasów COP24 nie poszły konkretne polityczne propozycje. Rząd jeszcze przed szczytem przygotował projekt Polityki Energetycznej Polski do 2040 roku (PEP2040), który nie tylko nie odpowiada na wyzwania dotyczące klimatu, ale do tego jest nierealistyczny, a momentami wręcz wewnętrznie sprzeczny. Zakłada bowiem utrzymanie uzależnienia polskiej energetyki od węgla, którego mamy coraz mniej, coraz ciężej się do niego dobrać i coraz więcej nas to kosztuje. W ubiegłym roku importowaliśmy rekordową ilość: prawie 19,7 milionów ton. W tym samym czasie wydobyliśmy 61,2 milionów ton. Z roku na rok fedrujemy coraz mniej, a kupujemy coraz więcej: według raportu NBP jesteśmy trzecim największym importerem węgla w UE. Ponad 70 procent tego importu pochodzi z Rosji. Tymczasem rząd zapewnia nas w PEP2040, że głównym celem projektowanej polityki jest zapewnienie bezpieczeństwa energetycznego. Bardzo zabawne.

Coraz droższe jest również korzystanie z „brudnej” energii. Wzrost cen praw do emisji CO2 powoduje podwyżki cen prądu, co rząd postanowił obywatelom i przedsiębiorcom zrekompensować. Dobrze, że nie uderzą one w obywateli – ale to rozwiązanie tymczasowe i bardzo drogie. Te same pieniądze można byłoby przynajmniej częściowo zainwestować w technologie nisko- lub zeroemisyjne, a dopłatami dla przedsiębiorstw zniechęca się do tego nawet biznes.

PEP2040 ignoruje także możliwości pozyskiwania energii z wiatru na lądzie, co do pewnego stopnia stanowi realizację obietnic wyborczych o zezłomowaniu wiatraków. Jak wyjaśniała mi ostatnio Ilona Jędrasik to czysta demagogia: ani fakt, że inwestycje wiatrowe przeprowadzano niezgodnie z prawem, ani antynaukowe teorie spiskowe o szkodliwości wiatraków nie są argumentem za ich zezłomowaniem. Rząd upatruje za to nadziei w morskich farmach wiatrowych i atomie – nie doczekaliśmy się jednak na ten temat konkretów.

Klimatu nie uratuje również fakt, że Polacy coraz chętniej inwestują w panele słoneczne, ani obiecywane przez kolejnych ministrów sadzenie lasów.

Z roku na rok fedrujemy coraz mniej, a kupujemy coraz więcej: według raportu NBP jesteśmy trzecim największym importerem węgla w UE. Ponad 70 procent tego importu pochodzi z Rosji. | Kaja Puto

W obliczu tego chaosu, z którego nie wyłania się żaden konkretny cel, ciężko mówić o polityce energetycznej. Rząd naskrobał coś na kolanie, bo Unia kazała (to zresztą polski klasyk – przypomnijmy poprzednią PEP z 2009, w której zapowiadano budowę elektrowni atomowej do 2020 roku, a zaraz potem rzucono się na łupki), mainstreamowa opozycja jak zwykle nie zaproponowała nic i tylko Razem z Zielonymi, a następnie – nieco huczniej – Biedroń, postanowili obiecać odejście od węgla. Jednak i w tych przypadkach trudno mówić o szeroko zakrojonym planie, uwzględniającym nie tylko odpowiedź na pytanie, jak transformować polski przemysł, ale i jak uniknąć kosztów społecznych tej transformacji.

A jest co planować, bo liberalna recepta – zamykać kopalnie, dowalić wszystkim podwyżek, a biznes energetyczny pogłaskać – może skończyć się tragicznie dla pracowników, co wiemy nie tylko z postkomunistycznej autopsji. Zmierzch ery przemysłu uderzył również w dobrobyt – a co za tym idzie, polityczną stabilność – państw zachodnich (by wymienić chociażby USA czy Wielką Brytanię), a zwalanie kosztów zielonej transformacji na obywateli skończyło się ostatnio we Francji żółtymi kamizelkami. I naprawdę trudno się temu gniewowi dziwić: badania Oxfam pokazują, że najbogatszy 1 procent ludzi na świecie emituje 175 razy więcej zanieczyszczeń niż najbiedniejsze 10 procent razem wzięte.

Na stosunkowo bogatym dziś i pozbawionym bezrobocia Śląsku pewnie nie dojdzie do aż tak spektakularnych protestów – szczególnie, że górnicy są coraz mniejszą i – z winy neoliberałów – niezbyt lubianą grupą elektoratu. Bardziej ucierpią pewnie regiony żyjące z węgla brunatnego, który zresztą skończy się jeszcze szybciej niż kamienny. Tak czy inaczej nie wolno zamykać oczu na fakt, że prekarna robota w montowni, call center czy hipsterskiej księgarnio-kawiarni otwartej na zgliszczach przemysłu nie jest dla nikogo atrakcyjną alternatywą. Ale nie jest to też argument za sztucznym podtrzymywaniem przy życiu górnictwa.

Tym bardziej, że ograniczanie emisji gazów cieplarnianych to nie jedyna pieśń przyszłości. Stabilne, masowe zatrudnienie w przemyśle like it’s 1960 stoi pod znakiem zapytania również z powodu automatyzacji. Oraz wszelkich patologii globalizacji, co do których nie wiadomo, czy da się ich uniknąć bez zmiany systemu gospodarczego. Prawicowi populiści na to wszystko narzekają równie zapalczywie, co lewica, ale nie proponują żadnych rozwiązań, a jedynie wskazują swojemu elektoratowi winnych.

Badania Oxfam pokazują, że najbogatszy 1 procent ludzi na świecie emituje 175 razy więcej zanieczyszczeń niż najbiedniejsze 10 procent razem wzięte. | Kaja Puto

Ani liberalna, ani prawicowo-populistyczna narracja nie stanowią rozwiązania: jeśli będziemy walczyć z globalnym ociepleniem, ucierpią jedni biedni (ci, których dotkną koszty transformacji), a jeśli nie będziemy, ucierpią drudzy biedni (ci, których ocieplenie najszybciej dotknie). Jak w trolley problem. Bogaci natomiast z pewnością ucierpią najpóźniej.

Co zatem robić? Podsumował to ostatnio zwięźle Tomasz Markiewka na łamach „Krytyki Politycznej”: „stawiać na odnawialne źródła energii, pogodzić się z tym, że energia atomowa w obecnej sytuacji może być koniecznym uzupełnieniem i stanem pośrednim transformacji energetycznej, zacząć mocniej regulować wolny rynek i działalność wielkich korporacji oraz popularyzować idee odchodzenia od wzrostu gospodarczego jako głównego celu ekonomicznego”.

A przede wszystkim – sformułować jasne cele i spiąć politykę energetyczną z edukacją, gospodarką, badaniami. Dopóki w polityce energetycznej mówi się jedno, biznes naciska się na drugie, a w szkołach uczy się trzeciego, i dopóki nawet resorty nie potrafią ze sobą współpracować, nie ma mowy o żadnej polityce energetycznej.

Jeśli chcemy uniknąć klimatycznej katastrofy, musimy zacząć od walki z państwem teoretycznym i przestać oglądać się na inne państwa, czy przypadkiem nie zachowują się gorzej od nas. Wtedy mamy większą szansę zdążyć przed tym, jak najbogatszy jeden procent zacznie się tłuc o miejsce w statku kosmicznym na Marsa.

*/Ilustracja wykorzystana jako ikona wpisu: Seaq68; Źródło: Pixabay.com [CC0]