Niedawno w większym gronie ludzi śledzących politykę klimatyczną zastanawialiśmy się, czy jest w populistycznej polityce coś wyjątkowego, co stanowi nowy rodzaj zagrożenia dla wysiłków w ratowaniu klimatu? Większość przykładów – Trump, Tchórzewski i Szyszko, Salvini – rozmywa różnice między konserwatyzmem, o którym nie od dziś wiadomo, że jest sceptyczny w stosunku do zmian klimatu, a populizmem. Kiedy już miałem dać za wygraną i uznać, że może jednak trzeba przestać się tym zajmować, z pomocą przychodzi lewicowy populizm „Krytyki Politycznej”.

Czytany akapit po akapicie tekst Kai Puto sprowadza się do trzech myśli: Jest źle, a winni są liberałowie i (prawicowi) populiści. Dotychczasowe plany ratunkowe są słabe, a tak czy inaczej ucierpią na tym biedni i nic dziwnego, że się burzą. My wiemy najlepiej, co zrobić i dlaczego winny jest kapitalizm.

Niestety, nie udało mi się wyczytać, na czym polega wyjątkowość pomysłu Kai Puto i Tomasza Markiewki, poza tym, że mam przyjąć na wiarę, że to pomysł lepszy niż na przykład pomysły Razem, Zielonych i Biedronia, w których przypadku ponoć „ciężko mówić o szeroko zakrojonym planie”.

Co do tego, że na poziomie państwa strategia energetyczna nie istnieje oczywiście się zgadzamy – piszemy o tym na łamach „Kultury Liberalnej”, podobnie jak o konieczności transformacji energetycznej od lat. Problem w tym, że wbrew opinii felietonistki „Krytyki”, istnieją całkiem szeroko zakrojone plany, problem sprawiedliwości społecznej w transformacji energetycznej nie został zauważony w zeszłą środę, a wiele wskazuje na to, że większe szanse na uratowanie nas – a przy okazji ucywilizowanie europejskiej polityki – mają nie lewicowi populiści, a coraz szersza zielono-liberalna koalicja, której pomysł na politykę klimatyczną nie sprowadza się do „pfi, i tak się nie uda”.

Zacznę od końca. Od kilku lat skupiamy się na „fali populizmu”, która przetacza się przez Europę. Każdy wynik wyborów od Kalabrii po Kirunę odczytywany jest przez pryzmat tego, jak poszło partiom prawicowo-populistycznym. Gdzieś jednak przy tej okazji umyka nam nie mniej istotna zmiana w politycznym krajobrazie Europy: systematyczne wzmacnianie się partii zielono-liberalnych.

W ostatnich dwóch latach europejscy Zieloni – na przykład w Holandii, Niemczech, Szwecji i Austrii – notowali duże sukcesy wyborcze i wzrosty w sondażach. Niemieccy Zieloni są już drugą najpopularniejszą partią między Łabą i Renem (czyli nie w byłym NRD). Jednocześnie, jak Europa długa i szeroka, Zieloni się liberalizują, to znaczy dryfują w stronę centrum i zjadają elektorat socjaldemokracji i centroprawicy.
Z kolei partie liberalne – na przykład w Norwegii, Holandii, Danii czy Szwecji – zaczynają się z Zielonymi ścigać na projekty ekologiczne i plany dekarbonizacji. Weźmy na przykład norweską Venstre – partię tradycyjnie chłopsko-liberalną (tak, tak, to nie pomyłka), która w tworzonych w Norwegii na podstawie partyjnych programów i faktycznych działań rankingach zawsze okazuje się być najzieleńszą. Naturalne jest więc, że te dwie siły się do siebie zbliżają, tworzą koalicje i w większości przypadków – biją prawicowych populistów na głowę. Przy okazji spychają też na margines populistów lewicowych.

Od kilku lat skupiamy się na „fali populizmu”, która przetacza się przez Europę. Gdzieś jednak przy tej okazji umyka nam nie mniej istotna zmiana w politycznym krajobrazie Europy: systematyczne wzmacnianie się partii zielono-liberalnych. | Kacper Szulecki

Można powiedzieć: Szwecja, Dania, Norwegia – co to ma wspólnego z Polską? Otóż… wszystko. Bo Wiosna Biedronia to właśnie element tej zielono-liberalnej fali. Słychać narzekania, że mało lewicowa – ale wcale nie miała taka być i nie taki wiatr aktualnie wieje w Europie. Widać wyraźnie, że odpowiedzią na różne zagrożenia współczesności jest właśnie ten liberalno-zielony amalgamat, a nie – licytująca się na prawilność rozdrobniona polska lewica.

Tu dochodzimy do sedna, czyli zarzutów wobec polityki energetycznej Wiosny, które posypały się ze wszystkich stron – i co najdziwniejsze, wtóruje im Kaja Puto. Otóż, to że transformacja energetyczna może boleć, jest oczywiste i dyskusja na ten temat trwa co najmniej od 10 lat, pod szyldem „sprawiedliwej transformacji”, który rzeczywiście dzięki zeszłorocznej Deklaracji Solidarnej i Sprawiedliwej Transformacji (tak zwanej „Deklaracji Śląskiej”) i protestom „żółtych kamizelek” we Francji wypłynął na powierzchnię. Tak się składa, że w Polsce, od co najmniej tak dawna prowadzą tę dyskusję, opierając się na konkretach, różni ludzie – na przykład Instytut na Rzecz Ekorozwoju, WISE Europa, Zielony Instytut, Koalicja Klimatyczna.

Wszyscy oni są świadomi, że rodziny górników nie znikną, kiedy zamkniemy oczy, ale też, że konstatacja: „jeśli będziemy walczyć z globalnym ociepleniem, ucierpią jedni biedni, a jeśli nie będziemy, ucierpią drudzy biedni”, jest prawdopodobnie najbardziej bałamutnym demotywatorem, jaki można wymyślić.

Swoją drogą, brak transformacji też kosztuje, o czym wszyscy mogli przekonać się zimą, wciągając do płuc to, co w Polsce szumnie nazywane jest powietrzem. Koszty smogu można mierzyć obciążeniem systemu zdrowotnego, ale realny koszt ponoszą ci, którzy mieszkają w miejscach najbardziej zanieczyszczonych – poza Wilanowem to głównie rejony najbiedniejsze.

Większe szanse na uratowanie nas mają nie lewicowi populiści, a coraz szersza zielono-liberalna koalicja, której pomysł na politykę klimatyczną nie sprowadza się do „pfi, i tak się nie uda”. | Kacper Szulecki

Transformacja energetyczna to nie jest jak sugeruje Puto trolley problem, w którym musimy wybierać, komu zrobimy krzywdę dla dobra większości, ani tym bardziej gra o sumie zerowej. To jest największa zmiana technologiczna, ekonomiczna, społeczna i być może polityczna w tym stuleciu – i ma gigantyczny potencjał emancypacyjny i demokratyczny.

Wiosna dostała po głowie za pomysł dekarbonizacji do 2035 roku, ale ten pomysł nie wziął się z księżyca. Za energetyczno-klimatyczną myślą partii Biedronia stoi Dariusz Szwed, wieloletni szef Zielonego Instytutu, kiedyś współprzewodniczący Zielonych, z którymi pożegnał się przez swoje „odchylenie centrowo-liberalne”. On jednak o potrzebie wciągnięcia górników na stronę energetycznej transformacji i demokracji mówił już w 2012 roku, wtedy też powstawały pierwsze plany, modele i kalkulacje dekarbonizacji Polski wspierane przez Europejską Fundację Klimatyczną. A więc nie, to nie jest rzucony z głupia frant pomysł, nie jest to też „plan naskrobany na kolanie” – to jest budowana od lat wizja wrażliwa i na konkretnych ludzi i na abstrakcyjną „gospodarkę”.

Rytualne łupanie w liberałów i kapitalizmu jest oczywiście bardzo urocze. Ale podczas gdy lewicowi populiści będą się pławić w moralnej wyższości, mniej lub bardziej liberalni ekonomiści (uznający co najmniej, że kapitalizm lepiej reformować, niż się na niego obrażać), ekolodzy, energetycy i inni będą dalej kombinować, jak ograniczyć emisje, jednocześnie nie obciążając najbardziej wrażliwych grup, jak sprawiedliwie ponosić koszty i dzielić się niewątpliwymi zyskami transformacji, jakie sposoby wytwarzania energii mogą wspierać demokrację itd. Można sobie sarkać na karykaturalnie przerysowane call center i hipsterskie kawiarnie jako efekty takiej zmiany, tu jednak chodzi o realizację prawdziwej zielonej gospodarki, która może generować wartość dodaną, podnosząc przy tym jakość życia i odciążając planetę.

A rosnące w siłę zielono-liberalne partie, tam, gdzie dojdą do władzy, będą te pomysły stopniowo wprowadzać w życie. Gdzieś równolegle będzie zaś trwać świat lewicowego niedasieizmu.

Wierzę w dobre intencje Kai Puto i nie podważam wiedzy ani intencji Tomasza Markiewki, ale serio: jeśli można lekką ręką wrzucić kilkanaście lat pracy wielu ludzi do kosza, mówiąc, że nieciekawe, tu krzywo, a tu my naszkicowaliśmy ładniejszy rysunek, to daleko nie zajedziemy.

*/ Ilustracja wykorzystana jako ikona wpisu: TheDigitalArtists; Źródło: Pixabay.com [CC0]