Dyskusja o ochronie dzieci przed zgubnym wpływem LGBT, w której prym wiedzie bezdzietny kawaler, jest z góry skazana na całkowite oderwanie od rzeczywistości. Tak jak nieznający kompletnie świata poza Polską PiS mógł wymyślić szwedzkie „strefy szariatu” i straszyć hordami imigrantów, tak teraz wymyśla całkowicie absurdalną i nieprawdziwą treść warszawskiej Karty LGBT+, wskazówek WHO i straszy parami jednopłciowymi.
Oglądane z drugiej strony Bałtyku, te pokrzykiwania wydają mi się podwójnie dziwaczne i żenujące. Nie tylko, podobnie jak przyjaciele w Polsce, dziwię się, że ktoś jest w stanie uwierzyć w te absurdalne dyrdymały o nauce masturbacji, ale jako rodzic dwóch chłopców chodzących do norweskiego przedszkola obserwuję jak owe znane w Polsce z trzeciej ręki, karykaturalnie wypaczane idee i normy są po prostu wcielane w życie. Polacy w Norwegii mogą codziennie sprawdzać, czy mityczny potwór dżenderu jest taki straszny, jak maluje go prawica. Podpowiem od razu, tak samo jak mówię swoim pięcio- i trzylatkowi: potworów nie ma.
Najgorsze koszmary Jarosława Kaczyńskiego
Tak, mamy tu „wychowanie seksualne” dla trzylatków. To znaczy właściwie dla „starszaków”, bo w norweskich przedszkolach są tylko dwie grupy wiekowe: 1–3 oraz 3–6 lat. No i, umówmy się, „wychowanie seksualne” w wydaniu przedszkolnym nie jest kompletnie tym, co wyobraża sobie dziwnie rozfantazjowana konserwa. Tak naprawdę są tylko dwa tematy dotyczące sfery seksualności, które się w ramach tego porusza. Pierwszy to, jaki dotyk nie jest w porządku, a drugi – to nurtujące niejednego oczekującego na młodsze rodzeństwo młodego człowieka pytanie: skąd się biorą dzieci?
Kilka tygodni temu w naszym przedszkolu gościnnie pojawiły się dwie panie z owianego wśród Polaków najgorszą sławą mitycznego urzędu ochrony dzieci – Barnevern. Podstawową funkcją tej instytucji jest właśnie ochrona, choćby przed pedofilią. Stąd pogadanka dla grup 3–6 lat z użyciem dwóch lalek, które miały dzieciom uświadomić, że dotyk może być dobry, ale i zły. Wydawać by się mogło, że uświadamianie dzieci, że mogą napotkać dorosłego, który będzie chciał im zrobić coś złego, nie jest przesadnie kontrowersyjnym tematem. Wolałbym nie spekulować, dlaczego polska prawica ma z tym problem.
Opowiedz, z kim mieszkasz
Oprócz okazjonalnych spotkań, przedszkolni pedagodzy (w każdej kilkunastoosobowej grupie oprócz opiekunów jest też osoba z wyższym wykształceniem pedagogicznym) mają do dyspozycji zestaw książek „Rodziny – różne i wyjątkowe”. Bo tak naprawdę na tym poziomie edukacji nie da się rozdzielić spraw rodzinnych i okołopłciowych. Czy „tradycyjna heteroseksualna rodzina” jest tu obiektem ataku? Bynajmniej. Trzy książki w zestawie mają jednak za zadanie nie wbijać dzieciom do głowy jak być powinno albo co jest „normalne” – zamiast tego mają pomagać zrozumieć świat, który rzeczywiście dzieci otacza.
I tak, zamiast wychodzić od opisu rodziny, jako „mama+tata+ja+ktoś”, książki pytają, „z kim mieszkasz i kto jest ci bliski?”. Takie funkcjonalne podejście do tego, czym jest rodzina, nie jest propagandowym wymysłem mitycznego lobby LGBT, a jedynie reakcją na to, jak funkcjonuje społeczeństwo. Z książki dzieci dowiedzą się, że oprócz kombinacji „mama+tata”, są też rodziny w składzie „mama+przyjaciel mamy” i „tata+przyjaciółka taty” – obecnie jedna czwarta norweskich dzieci żyje w jakimś układzie współdzielenia opieki przez rodziców, którzy nie są już razem. Dowiedzą się też, że można mieć dwie mamy albo dwóch tatusiów. Ale także, że można mieszkać tylko z mamą, tylko z tatą, albo z babcią.
No a skąd się biorą dzieci? O tym opowiada kolejna książka, a odpowiedź w skrócie to: „z ciąży”. Dzieci dowiedzą się, że kiedyś opowiadano o bocianach, ale że dzieci powstają z połączenia komórki jajowej i plemnika, od kobiety i mężczyzny, a potem rosną w brzuchu. Przy dość typowym w naszej części miasta modelu „2+2” i „2+3”, wiele starszaków ma lub zaraz będzie mieć młodsze rodzeństwo – temat ciąży jest więc ważny. Na tym jednak „seksualizacja dzieci” się kończy, za to znów zaczyna się budowanie poczucia różnorodności. Bo to, że dzieci biorą się z brzucha, a nie z kapusty, nie oznacza, że wszystkie do swoich rodzin trafiają tak samo. I tak, dowiemy się, że pani, która kogoś urodziła, niekoniecznie będzie potem jego mamą (surogatki), a pan, który był miły i użyczył swojej komórki, nie musi być potem tatą (dawca nasienia). Dowiemy się też, że dzieci biorą się również z adopcji – co nijak nie wpływa na to, że rodzice, z którymi mieszkają, są w jakimkolwiek stopniu „mniej” ich rodzicami.
Czy rodzina jest w ogóle zagrożona? Cała trzecia książka – w wolnym tłumaczeniu „Ja i wszyscy moi” – poświęcona jest relacjom rodzinnym, pokrewieństwu, ale też więziom emocjonalnym. Dzieci oglądają drzewa genealogiczne, ale dowiadują się też, że ważne są miłość i poczucie bliskości, bo rodzina to przede wszystkim ci, z którymi dobrze się czujesz.
Cała jaskrawość
Jak wyjaśniła mi pedagożka z grupy moich synów, ta książka bardzo się przydaje jako pomoc edukacyjna, bo praktycznie każde dziecko jest w stanie się w niej odnaleźć, a co za tym idzie – nie czuje się wykluczone. Tu dochodzimy do sedna, czyli tego, po co w ogóle jest edukacja antydyskryminacyjna. Pod (w Polsce politycznie naładowanym) pojęciem tolerancji chowa się to, co jest w tym przypadku najważniejsze – poczucie przynależności i akceptacja w grupie. Żadne dziecko nie może czuć się wykluczone ani być obiektem jakichkolwiek drwin ze strony rówieśników ze względu na to skąd pochodzi i w jakim domu się wychowuje. „Rodziny – różne i wyjątkowe” to oczywiście prosta, ale jednak opowieść o świecie w całej jego różnorodności i jaskrawości. A jakiekolwiek oznaki mobbingu, czyli sytuacji, w której większość zasadza się na jedno dziecko lub mniejszość, są w norweskich przedszkolach traktowane śmiertelnie poważnie i natychmiast rozbrajane. Dotyczy to w takim samym stopniu orientacji seksualnej jak narodowości, koloru ubrania i wzorku na śniadaniówce oraz każdej innej rzeczy – bo każdy z nas kiedyś w jakiejś grupie będzie mniejszością lub wyjątkiem.
Zestaw książek zawiera też płytę z piosenkami i kartonowy model domu, z wycinanymi figurkami różnych osób, pozwalającymi bawić się w dom – w dowolnie przyjętym modelu. Jak zaświadczają inni opiekunowie, natychmiastowym skutkiem zapoznawania dzieciaków z różnymi modelami rodziny było całkowite rozładowanie konfliktów przy popularnej zabawie w dom. Nie ma już kłótni o to, kto będzie mamą, kto tatą. Już czterolatki natychmiast podchwyciły, że przecież mam albo tatów może być więcej.
Pamiętam ze szkoły podstawowej dzieci, które nie przychodziły do szkoły w Dzień Mamy lub Taty, żeby uniknąć przykrości niedopasowania do „normy” – czy to jest rzeczywiście model społecznych relacji, jakiego chce prawica? | Kacper Szulecki
W całym szeregu możliwych kombinacji i modeli rodziny, ta heteronormatywna wydaje się być może niezbyt wyeksponowana. Tylko czy musi być, skoro to właśnie ten model rodziny dzieci i tak wchłaniają, jako podstawową normę z całej otaczającej ich kultury? Istotne jest zrozumienie, że celem tych książek nie jest uczenie przedszkolaków, jaka ma być większość, ale uwrażliwienie na różnorodność bez wartościowania. A obrona „tradycyjnego modelu” tylko po to, żeby móc budować swoje ego na dyskryminowaniu innych, jest najpodlejszą z motywacji.
Inżynieria społeczna? Tak, narodowo-konserwatywna
Wbrew niezbyt szczerym obawom konserwatywnych publicystów, taki model edukacji nie zniszczył moim synom sielskiego dzieciństwa. Pewne rzeczy są jednak dla nich po prostu oczywiste i nie wymagają komentarza – jak to, że chłopca z sąsiedniej grupy odbiera na zmianę raz jeden raz drugi tata, a inny kolega co jakiś czas przychodzi do przedszkola w sukience. Tak jest, a ważniejsze od skupiania się na tym są Pokemony. Z całą pewnością jednak, ta pedagogiczna opieka kształtuje ich na ludzi naprawdę dobrze przygotowanych do życia w grupie i cieszenia się tym.
[promobox_artykul link=”https://kulturaliberalna.pl/2019/03/19/krzysztof-mazur-klub-jagiellonski-edukacja-seksualna-wywiad/” txt1=”Czytaj również wywiad z Krzysztofem Mazurem” txt2=”Lewica straszy Kościołem, prawica edukacją seksualną”]
Politycy PiS-u, robiąc z osób LGBT politycznego kozła ofiarnego, nie tylko bezzasadnie je poniżają i utrudniają życie – trafiają też rykoszetem w dużo szersze grupy. Polskie modele rodziny wcale nie różnią się tak znacznie od norweskich. Tak samo dużo jest rozwodów, rodziców samotnie wychowujących dzieci, „eurosierot”, rozmaitych patchworków. Nie brakuje dzieci, które straciły jednego lub oboje rodziców, dzieci adoptowanych lub wychowywanych przez dziadków. Dwa lata temu sąd w Przemyślu ustanowił 21-latka kuratorem czwórki jego młodszego rodzeństwa. Pamiętam ze szkoły podstawowej dzieci, które nie przychodziły do szkoły w Dzień Mamy lub Taty, żeby uniknąć przykrości niedopasowania do „normy” – czy to jest rzeczywiście model społecznych relacji, jakiego chce prawica?
Dlaczego mamy wykluczać dzieci z powodu ich sytuacji życiowej, zamiast uczyć je, że „rodzina” to słowo o bardzo pojemnym znaczeniu? Kluczowe jest reagowanie na otoczenie, a nie ideologiczne próby kreowania go, wciskania całej jaskrawości i różnorodności świata w jeden schemat. Co z tego, że boli, że nie pasuje, że w pogoni za nieosiągalną konserwatywną utopią ucierpią tysiące dzieci i opiekunów. Byle było kim straszyć.