Rzadko zdarza się, by lektura powieści, na długo przed premierą okrzykniętej „wydarzeniem”, tej wydanej z góry oceny nie zweryfikowała. „Internat” Serhija Żadana łatkę arcydzieła otrzymał przed polskim wydaniem, po mieście krążyły legendy, że to najważniejsza książka pierwszych miesięcy tego roku, bez podziału na kategorie. A potem rzuciliśmy się do czytania i połknęliśmy nowe dzieło ukraińskiego pisarza jednym tchem.

Nikt nam nie obiecywał, że będzie lekko, nikt nie obiecywał, że będzie łatwo, a co najważniejsze – nikt nie obiecywał, że nie będzie bolało. Bolało zatem jak wszyscy diabli. Może dlatego, iż Żadan niejako wyrwał tę książkę z siebie. On zna smak wojny, wie, jak jest na froncie. Nigdy nie pozwalał sobie na bezpieczną obojętność. Szczęście oraz interwencja polskich lekarzy uchroniły go niegdyś przed trwałą utratą zdrowia. Jeśli ktoś miałby pisać o wojnie na Ukrainie, jest pierwszy. To jest pisarz, który za swoje artystyczne i obywatelskie wybory płaci życiem. Najdosłowniej.

Z niewielkiej, gdy idzie o rozmiar, książki Żadana dowiemy się o wojnie w Donbasie więcej niż z dziesiątek prasowych artykułów i publicystycznych analiz. | Jacek Wakar

Rzadko też zdarza się, by reklamowe hasła tak bardzo zgadzały się z charakterem i – by tak rzec – zawartością książki. Napisano, że „Internat” jest jak „Droga” Cormaca McCarthy’ego, tyle że umieszczona w zimowym wojennym Donbasie. Justyna Sobolewska dodała w „Polityce”, że jest nawet lepszy, bo opisuje apokalipsę dziejącą się tak blisko nas, niemalże tuż za rogiem.

Prawdą jest, że z niewielkiej, gdy idzie o rozmiar, książki Żadana dowiemy się o wojnie w Donbasie więcej niż z dziesiątek prasowych artykułów i publicystycznych analiz. Nie dlatego, że pisarz stawia daleko idące wnioski, formułuje oceny, próbuje pozować na wszechwiedzącego. Przeciwnie, wojenny kataklizm w jego ujęciu nie ma początku i nie ma końca, trudno też dociec jednoznacznej jego przyczyny. Skutkiem natomiast jest zagłada świata – takiego, jaki był, jakim pamiętaliśmy go my, czy raczej bohaterowie „Internatu”. Być może na tym właśnie polega największa siła powieści Żadana – choć nigdy tych ludzi nie widzieliśmy, a autor charakteryzuje ich lekko szkicowo, stają się nam bliscy. Oni oraz opresja, jaką przeżywają.

Żadan prowadzi swojego bohatera, prowincjonalnego nauczyciela z miasta w Donbasie przez zaśnieżone drogi i bezdroża, przez przepełnione dworce nabite ludźmi, którzy nie czekają na żaden pociąg, bo te już dawno przestały jeździć. Jakiekolwiek znaczenie przestał już mieć czas, bo świat na dobre wypadł ram. Jedyne, czego można mu życzyć, to przetrwanie, bo jakichkolwiek pozytywnych dróg odnaleźć nie sposób. No chyba że między najbliższymi. Cała trzydniowa podróż Paszy, aby odebrać z internatu jego małego, choć przedwcześnie dojrzałego siostrzeńca, podróż tam i z powrotem, jest w istocie powrotem do siebie i najbardziej podstawowych relacji. Tylko w nich może być jeszcze nadzieja na ocalenie.

Wnioski te nie są być może odkrywcze, ale rzecz w tym, jak ukraiński pisarz nas do nich prowadzi. W tym istotnie przypomina autora „Krwawego południka”, ukazując Donbas jako pustynny niemal, często bezludny krajobraz po zagładzie. Jego kunszt polega na tym, że opowieść jest tak sugestywna, że czujemy zapach krwi, na plecach mamy dreszcze chłodu. Ta powieść pachnie, a może raczej śmierdzi jak cmentarz, jak otwarty grób – to porównanie samego pisarza. Choć obraz świata nie pozostawia najmniejszych złudzeń, w „Internacie” właściwie brakuje aplikowanych wprost scen przemocy. Bardziej przeraża to, że ukazywany tu świat nosi w sobie agresję jak śmiertelną chorobę nie do uleczenia. Każdy może każdemu zrobić wszystko. Zło rodzi się z niczego, z pozornych chwil spokoju. Ukraina, a dokładnie Donbas jest jego kokonem. Zło wsączało się weń przez lata sowieckiego komunizmu, dzisiejszą korupcję. Wojna jest tylko jego ostatecznym zwieńczeniem.

„Internat” przywodzi mi na myśl jeszcze jedną książkę i to jest dla Serhija Żadana komplement ostateczny. To „Mała apokalipsa” Tadeusza Konwickiego, gdyż podróż Paszy jako żywo przypomina drogę bohatera Konwickiego do samospalenia. Ta sama ironia, ten sam podszyty rozpaczą śmiech, ten sam gryzący w oczy smutek.

Od dawna nie czytałem takiej książki.

 

* Ilustracja wykorzystana jako ikona wpisu: UNICEF [CC BY 2.0] Źródło: wikimedia.org