10 lat wcześniej
Początki były niepozorne: nie skończyliśmy materiału omawianego na jednym z seminariów w Instytucie Socjologii na Uniwersytecie Warszawskim.
Spotkania prowadziły wspólnie dwie osoby, które dzisiaj nie mają ze sobą wiele wspólnego – Józef Orzeł, kojarzony dzisiaj z PiS-em, oraz Paweł Śpiewak, ostry krytyk obecnej władzy. Temat dyskusji: zaangażowanie intelektualistów w totalitaryzm.
Seminarium cieszyło się ogromnym zainteresowaniem, intelektualnie „żarło” niesamowicie. Między prowadzącymi ewidentnie była wówczas chemia, a ich podejścia do problemów były komplementarne, co tylko pobudzało ciekawość. Do tego okazało się, że na spotkania przychodził fenomenalny skład osób, z których część wcale się wcześniej nie znała; bardzo fajni ludzie, wiele spośród nich to zresztą dzisiaj rozpoznawalne na polu mediów czy nauki postacie. Było to prawdziwe forum otwartej debaty.
Miałem poczucie, że to byłaby ogromna strata, gdyby wszystko rozeszło się tak po prostu, nie z powodów intelektualnych, ale czysto formalnych – bo skończy się rok akademicki i każdy pójdzie w inną stronę. Mieliśmy wtedy do dyspozycji mieszkanie rodziców Karoliny Wigury, które było na tyle duże, by zaprosić innych na pierwsze spotkanie.
Tak ruszyło seminarium, które trwało przez około 10 lat. Zmieniały się formuły, Józef Orzeł zajął się z czasem innymi rzeczami. Paweł Śpiewak był z nami przez cały czas, zapraszał też na dyskusje do swojego domu na wsi. O „Kulturze Liberalnej” nikt wtedy jeszcze nie myślał.
Wreszcie oddychałem tlenem
To był ideał edukacyjny, który nie mieści się w żadnej dyskusji o programie nauczania w szkole średniej czy awanturach o szkolnictwo wyższe. To było coś zupełnie innego.
Charakterystyczne było to, że rozmowy trwały „do oporu”. Jeżeli był temat, to dyskusja nigdy nie kończyła się w półtorej godziny. Wspólne przegryzanie się przez kolejne wątpliwości, związane z esejem Hannah Arendt czy Jerzego Stempowskiego, trwało do skutku. A to oznaczało, że coś się robi na serio. To była przełomowa rzecz.
Dla mnie był to rodzaj odkrywania oczywistości, że oddycha się tlenem – jeżeli nie ma granic formalnych, które istniały na uniwersytecie, to co tak naprawdę jest granicą, o co nam chodzi? Stawało się jasne, że życie intelektualne to nie jest kwestia błyśnięcia na jednym seminarium albo produkt na potrzeby gazety czy pracy magisterskiej. Żadne zajęcia akademickie nie dawały tego poczucia, że życie intelektualne to sprawa naprawdę osobista, sprawa wyboru życiowej drogi.
Środowiska intelektualne nie są od robienia polityki partyjnej. Są od tego, żeby uczciwie zastanawiać się nad rzeczywistością społeczną i nad naszą przyszłością. | Jarosław Kuisz
Polska edukacja spychała nas w stronę podejścia, zgodnie z którym życie intelektualne to pretekst do zdobycia dyplomu, a nie do miejsca, w którym można zastanowić się, co ja tu robię, po co mam angażować się w sferę publiczną. Teraz trochę się to może zmienia, ale w polskim życiu akademickim przez wiele lat istniał dojmujący problem rozstrzału między życiem teoretycznym i praktycznym. Wydawało się, że ludzie zajmują się określonymi zagadnieniami wyłącznie z powodów przypadkowych, zewnętrznych wobec ich własnej drogi. Nie dotykały ich one osobiście.
Głównym tematem naszych seminariów był totalitaryzm i to także było ważne. Na uniwersytecie brakowało gruntownych zajęć, dzięki którym można by zrozumieć, co wydarzyło się na naszych ziemiach przez pół wieku. Odmieniało się przez wszystkie przypadki komunały o polskim ruchu oporu, ale nas interesowało, co doświadczenie zetknięcia z totalitaryzmami oznaczało dla polskiego życia politycznego, intelektualnego, dla tożsamości czy możliwych form ustrojowych pod koniec XX wieku.
Dlatego kiedy po 10 latach nasze spotkania zmierzały do końca – ludzie zakładali rodziny, szli do pracy, więzy się rozluźniały – miałem poczucie straty. To było tyle fantastycznych osób, z których nikt nie był wtedy znany, ani w życiu akademickim, ani pozaakademickim, którzy za chwilę mieli się rozpierzchnąć.
Ojciec opowiadał mi, że kiedy kończył Akademię Sztuk Pięknych, wśród jego znajomych także byli utalentowali ludzie, pojawiały się plany zakładania grup malarskich – i wszystko to trafił szlag. Do końca życia żałował, że nie udało się tego zrobić. Pomyślałem, że nie ma żadnego powodu, żeby nam miało się nie udać.
Życie intelektualne przenosi się do internetu
Pamiętam szok związany z postępującym upadkiem papierowej prasy. Ten proces wyglądał u nas inaczej niż w krajach o ugruntowanych demokracjach. Spadek nakładów, który dotknął nie tylko „Rzeczpospolitą” czy „Gazetę Wyborczą”, natychmiast przełożył się na różne rozpaczliwe zabiegi, wyrzucanie dziennikarzy z pracy, okrajanie bardziej ambitnych treści, uproszczenie języka przekazu. Rozumiem, co stoi za tymi decyzjami, ale nie był to kawałek świata, w którym chciałbym żyć.
Jaki był w praktyce wybór dla środowiska, które chciało znaleźć formułę na podtrzymanie aktywności w nowych warunkach? Albo internet, albo „tołstyje żurnały” na wzór XIX-wiecznych środowisk inteligenckich. „Res Publica” za czasów Marcina Króla i Pawła Śpiewaka w latach 90. to było prawdopodobnie szczytowe osiągnięcie w tym zakresie w III RP, najlepsza kompozycja tematów, bliska myśleniu środowiskowemu, które formuje się na przecięciu polityki i sztuki – francuskiego pomysłu, że to „pisarze tworzą republikę”.
Ale w 2008 roku było inaczej. Nie pamiętam z tamtego czasu żadnego numeru czasopisma, który wywołałby jakąś istotną polemikę, tak jak się zdarzało w przeszłości. Odbyłem wtedy wiele rozmów, z których wynikało, że wszyscy znają tytuły poszczególnych miesięczników i kwartalników, a także nazwiska redaktorów, ale nikt ich tak naprawdę nie czyta. Kiedyś dobry numer miesięcznika to była petarda, ale te czasopisma przestały być tym, czym były. Nikt o nich namiętnie nie dyskutował. Czasy się zmieniły. W 2008 roku było już wiadomo, że życie intelektualne przenosi się do internetu.
„Musicie zacząć bez pieniędzy”
Na początku siadaliśmy w bardzo szczupłym gronie, przy stoliku w kawiarniach, bo przecież nie mieliśmy gdzie się zebrać późnym wieczorem. Przychodziłem wtedy na spotkania po pracy w kancelarii. Mieliśmy dylemat, czy można w ogóle zacząć bez pieniędzy, ale w jednej z rozmów Paweł Śpiewak powiedział, że „jeśli to ma wyjść, to musicie zacząć bez pieniędzy”. I tak ich nie mieliśmy, więc to była bardzo dobra rada. Ale okazała się też prawdziwa, bo ważniejsze było poczucie wspólnego celu.
Nie chodziło o jakiś konkretny cel polityczny, o przepchnięcie jednej czy drugiej ustawy, po czym towarzystwo mogłoby się rozejść. To było coś zupełnie innego co do istoty. Ludziom często się te rzeczy mieszają, partia polityczna myli się ze środowiskiem, a środowisko z gazetą. Środowiska nie są gazetami codziennymi ani partiami politycznymi. Do pewnego stopnia mogą być think tankami, ale to też coś innego. W środowisku chodzi w gruncie rzeczy o to, że grono osób dobiera się ze względu na pewien wspólny sposób przechodzenia przez życie. Logika działania środowiska nie podlega ani rygorom spółki kapitałowej, ani presji schlebiania gustom. To nie jest tak, że jeśli pojawi się problem finansowy, to po prostu można zrezygnować.
Sztafeta pokoleń
Z czasem ze zdumieniem odkryliśmy, że przeszliśmy taką samą drogę jak Paweł Śpiewak i Marcin Król. Toczka w toczkę. Oni brali udział w seminarium domowym u profesora Jerzego Jedlickiego na ulicy Balonowej w Warszawie. Profesor Jedlicki zapraszał tam niesamowite grono ludzi, którzy spotykali się po to, by rozmawiać między innymi o liberalizmie. Kiedy ta inicjatywa dobiegała końca, Król i Śpiewak założyli czasopismo. Ani Paweł Śpiewak, ani Józef Orzeł nigdy wcześniej nam o tym zresztą nie powiedzieli. Potem zdałem sobie sprawę, już w rozmowie z profesorem Jedlickim, że ta sztafeta pokoleń sięga znacznie dalej. Jeszcze w latach 60. miały miejsce tajemnicze seminaria Witolda Kuli. Czy nie dałoby się odszukać szlaku idącego aż do drugiej połowy XIX wieku?
Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Po lekturze „Rodowodów niepokornych” Bohdana Cywińskiego jedno stało się jasne. Z początku wydawało się nam, że robimy coś wyjątkowego. Tymczasem w praktyce nikt nie wiedział, że mówi prozą. Zrozumieliśmy, że, choć o bezpośredniej ciągłości mówić nie można, to w pewnym sensie kontynuujemy tradycję z czasów PRL-u, której źródeł można szukać jeszcze w historii Polski po powstaniu styczniowym, kiedy zastanawiano się nad tym, jak zorganizować życie intelektualne, kiedy zadawano pytanie o to, po co angażować się w sferę publiczną, która nie jest do końca nasza. Okazało się, że ta petarda Cywińskiego, która zadziałała w PRL-u – dzięki tej książce ludzie angażowali się przecież w demokratyczną opozycję – ujawniała coś, co jeszcze oddziaływało i na nas.
Zmieniło się wszystko
W ciągu ostatnich 10 lat zmieniło się wszystko. Dotarliśmy do zupełnie nowej sytuacji, z czego chyba nie zdałbym sobie sprawy zza murów akademickich. Owa sztafeta pokoleń w pewnym sensie dobiegła końca. Najważniejszą kwestią staje się z czasem pytanie o to, na którą półkę odłożyć „Rodowody niepokornych” i jak znaleźć normalność we własnym państwie. Nie chodzi o to, by ignorować bieżące wydarzenia czy ważny w III RP spór na linii Jarosław Kaczyński – Adam Michnik. On jest aktualny i wiele osób wciąż nim żyje. Ale na tle wielkiej przemiany historycznej, która się dokonuje, a która dokonuje się w skali dwóch stuleci i polega na wychodzeniu na swoje w niepodległym państwie, na trwaniu niepodległego polskiego państwa trzecią dekadę po raz pierwszy od rozbiorów w XVIII wieku – tego rodzaju spory to epizody.
Tradycja seminariów domowych wywodziła się z próby prowadzenia uczciwego życia intelektualnego w warunkach opresji. W latach 90. w seminariach domowych chodziło już o coś innego – o odnalezienie się w warunkach chaosu, wywołanego właśnie odzyskaniem wolności. Z dzisiejszej perspektywy wydaje się to absurdalne, ale po 1989 roku młodzi ludzie naprawdę nie wiedzieli wtedy, na przykład, po co czytać polską klasykę, a nie amerykańską czy angielską. Panowało także przekonanie, że życie intelektualne z czasów „komuny” należy wyrzucić za burtę.
W latach 90. w polityce dominował podział postkomunistyczny, a życie intelektualne to wciąż było odrabianie pięćdziesięciu lat zaległości. Nie chodzi nawet o to, że takie zaległości były. Zbigniew Bauman opowiadał, że jego zdaniem w latach 60. polscy akademicy byli czasem bardziej na bieżąco w sprawie tego, co się ukazało na lewym brzegu Sekwany niż Francuzi z prawego brzegu – i mógł mieć rację. Chodzi o to, że tematy dotyczące Polski zostały wtedy uznane za zbędne. Niemal wszyscy zajmowali się myślą państw Zachodu, która była wcześniej trudno dostępna lub zakazana. Był to rodzaj reakcji na propagandę komunistyczną, która przy byle okazji powiewała polskimi flagami, bo nie miała żadnej innej legitymizacji niż propagandowo-siłowa. Stąd można było dostrzec syndrom odcinania się od przeszłości. Tadeusz Lubelski wspomina, że w kinach zdarzały się całe tygodnie bez polskich filmów. Po latach 90. seminaria domowe służyły temu, żeby wśród tego chaosu trzymać się czegoś na serio.
Po 1989 roku młodzi ludzie naprawdę nie wiedzieli, na przykład, po co czytać polską klasykę. Panowało także przekonanie, że życie intelektualne z czasów „komuny” należy wyrzucić za burtę. | Jarosław Kuisz
Prawicowe zarzuty, że III RP powstała przy pomocy kserokopiarki, przez imitację rozwiązań zachodnich, nie są jednak w pełni sprawiedliwe. Idea dołączenia do Zachodu to było bardzo mocne paliwo modernizacyjne, które dawało ludziom siłę. Nie chodzi mi także o wszechobecne w kulturze podległości (kulturze, którą wytwarza zbiorowość w warunkach podlegania innemu państwu) obwinianie się za dawne błędy, bo lata 90. to mogły być błędy, ale to nie była tragedia – i nie decydowały się wtedy żadne sprawy ostateczne, jak wtedy, gdy upadały powstania. Chodzi o to, by opisać ten czas z dzisiejszej perspektywy i sprawdzić, w jaki sposób ostatnie 30 lat wpływa na nasze współczesne rozumienie wolności.
Życie we własnym państwie
Dzisiaj jest nowy etap. Skończył się czas seminariów domowych. Zamiast tego próbujemy umościć się we własnym państwie. Bo najważniejsze pytanie polega dzisiaj na tym, jak zadomowić się we własnym państwie, które tyle razy upadało. Jeśli Polska trafi pod kolejną okupację, to wiemy, co robić. Wszystkie kody zostały nam wzorcowo przekazane. Nie wiedzieliśmy o tym, że seminaria domowe, jako pewien model działania, przygotowywały nas do upadku państwa.
Tymczasem mija trzecia dekada wolnej Polski. Jakie mają być dzisiaj pozytywne wzory zaangażowania w sferę publiczną? Czy nie mamy sobie nic do zaoferowania poza stawianiem na wzór powstańców czy dysydentów z czasów, gdy państwo nie było ani w pełni nasze, ani tym bardziej demokratyczne? To znamienne, że do partii Wiosna dołączył ostatnio Zbigniew Bujak, jeden z bohaterów „Solidarności”. Powiedział, że entuzjazm nowej partii przypomina mu czasy Sierpnia ‘80. Nie miał innego języka, by lepiej wyjaśnić swoje zaangażowanie. Nie oceniam tutaj ani Wiosny, ani aktualnego zaangażowania politycznego Bujaka, chcę tylko na konkretnym przykładzie z 2019 roku zwrócić uwagę, że wzory dysydenckie hulają w najlepsze, a my nie mamy nowych.
I jeszcze jedno. Kiedy mówię o tym, że na tle historii Polski mamy do czynienia z nową sytuacją, nie chodzi mi o odcięcie się od przeszłości. Wręcz przeciwnie, interesuje mnie wyłącznie element historycznej ciągłości. Zawsze zastanawiam się nad tym, po co John Stuart Mill napisał autobiografię. Jest to dla mnie bardzo ważne pytanie. Po co Raymond Aron udzielał długiego wywiadu-rzeki czy pisał wspomnienia? Powody osobiste nie są bez znaczenia. Ale mało kto w Polsce zwraca uwagę na to, że myśl liberalna była i jest związana z praktyką i z kontynuacją.
W latach 90. dominowała myśl, że jeśli staniemy się Zachodem, to wszystko będzie dobrze. To była regionalna utopia, z której najszybciej wykurował się, niestety, chyba Viktor Orbán. Juliusz Mieroszewski, klepiąc zresztą biedę na emigracji w Londynie, napisał, że Polska jest wschodnio-zachodnia i wydaje mi się, że jedynie zainteresowanie zarówno Wschodem, jak i Zachodem pozwala na poważnie zastanowić się nad tym, w którym miejscu jesteśmy z naszą tożsamością jednocześnie po komunizmie i w Unii Europejskiej.
Próby wyrzucenia za burtę przeszłości – widzianej jedynie przez pryzmat historii krytycznej, bo rzekomo już jutro staniemy się Zachodem – są skazane na niepowodzenie. Granice tego sposobu myślenia ukazywały się już przed 2015 rokiem. Stosunek Polaków do Zachodu już wtedy był rewidowany, a postkomunistyczny mit Zachodu rozwiewał się. 10 lat wcześniej euro przyjęto by z pocałowaniem ręki – 10 lat później można się było zastanawiać nad tym, czy i kiedy to uczynić.
Czas redemokratyzacji
Kultura liberalna nigdy nie była tak potrzebna jak teraz. Po rewolucji francuskiej wykształciły się instytucje polityczne, które były potem modyfikowane na rożne sposoby, ale w ramach pewnego trwałego modelu, którego patronami byli Monteskiusz i Jan Jakub Rousseau. W związku z przemianami technologicznymi dotarliśmy do momentu redemokratyzacji i mamy przed sobą zapewne okres przemian ustrojowych.
Jeśli chcielibyśmy potraktować pluralizm serio, rozumieć go jako wielość stylów życia, różnorodność idei i związaną z tym swobodę intelektualną, to w XXI problemem dla liberalizmu jest polaryzacja. | Jarosław Kuisz
Zmieniają się przecież nasze oczekiwania co do systemu demokratycznej reprezentacji. Sytuacja, w której ludzie mogą wypowiedzieć się na Facebooku na dowolny temat, a w sprawach politycznych zakłada im się swoisty „kaganiec”, który jest zdejmowany raz na cztery lata, kiedy wrzucają kartkę do urny wyborczej, jest prawdopodobnie psychologicznie nie do utrzymania. Dla niektórych to sytuacja, którą zapewne mogliby porównać do czasów Rousseau, który mógł napisać książkę, a najlepiej wydać ją gdzieś za granicą, ale de facto nie mógł brać udziału w życiu politycznym, ponieważ panowała monarchia absolutna.
W przededniu takich przemian instytucjonalnych, które zarysowują się na horyzoncie naszych demokracji, liberałowie będą bardzo potrzebni, aby nie zostały one podporządkowane wyłącznie impulsowi kolektywistycznemu.
Komitet obrony kultury liberalnej
Środowiska intelektualne nie są jednak od robienia polityki partyjnej. Są od tego, żeby uczciwie zastanawiać się nad rzeczywistością społeczną i nad naszą przyszłością. W czasie, gdy scena polityczna ulega coraz większej polaryzacji, piszę te słowa nie bez powodu. Przez większą część XX wieku problemem dla liberalizmu była monopartyjność i związany z tym temat totalitaryzmu. Jeśli chcielibyśmy potraktować pluralizm serio, rozumieć go jako wielość stylów życia, różnorodność idei i związaną z tym swobodę intelektualną, to w XXI problemem dla liberalizmu jest polaryzacja. Sytuacja staje się jeszcze trudniejsza intelektualnie, bo teraz nie ma jednego wroga.
W tym kontekście warto powiedzieć parę rzeczy. Jeśli umieściliśmy w nazwie słowa „kultura liberalna”, to właśnie dlatego, że ważna jest nie tylko sfera gospodarki czy polityki, ale także pewien styl. O Monteskiuszu napisano, że to „liberał nie tylko w swoich zasadach, lecz także w nastroju i tonie”. To właśnie ten nastrój i ton, ta kultura, jest tym, czego na początku XXI wieku musimy także bronić. Jeśli ktoś pragnie podporządkować kulturę liberalnej logice rynkowej do tego stopnia, że owa kultura mogłaby zostać zniszczona – to także zagrożenie dla liberalizmu (na co zwracał uwagę inny liberał, Raymond Aron).
Jeżeli dla liberałów wartością jest pluralizm, ale nie papierowy, tylko autentyczny, a także jego zakorzenienie w Polsce i w polskości, to trudno, by bezkrytycznie piali z zachwytu nad tym, co działo się Polsce przez ostatnie trzy dekady. PiS wzięło i wykorzystało leżące na ziemi problemy i argumenty. Ludzie lgnęli do tej partii, ponieważ w pewnej chwili okazała się najbardziej elastyczna. Dla zdobycia władzy była gotowa zassać tematy niemal z każdej agendy.
Polacy nie są z natury autorytarni
Warto mieć w tej sprawie jasność. Nie oznacza to w żadnej mierze pochwały działań PiS-u. Nie ma wątpliwości, że sposób obsadzenia Trybunału Konstytucyjnego przez obecną partię rządzącą to skandal. Ale rządy PiS-u to rezultat pewnego procesu i coś musiało nie grać już wcześniej, skoro można prowadzić politykę właśnie w taki sposób, wprowadzać w błąd wyborców co do stanu praworządności, a ci wyborcy w większości i tak nie mają przekonania, że powinni bronić Konstytucji czy sędziów. Trzeba pytać o to, dlaczego jest tak, jak jest, zamiast wiecznie moralizować i jałowo narzekać, że rodacy nie są tacy, jakich byśmy sobie życzyli. Kto wie, być może odrzucenie instytucji zaimportowanych w procesie transformacji ustrojowej, które nie wywodzą się z naszej tradycji kulturowej i prawnej, to także symptom końca postkomunistycznego mitu Zachodu.
Warto podkreślić jeszcze jedną rzecz: Polacy nie są „z natury” autorytarni. Gdyby policzyć, ile jest w polskiej historii okresów demokracji, a ile okresów twardej władzy, to demokracji szlacheckiej byłoby zapewne więcej niż rządów silnej ręki. Jasne, można powiedzieć, że to było dawno. Ale społeczeństwa odwołują się do tego rodzaju historii, a w Wielkiej Brytanii do dzisiaj wspomina się o Wielkiej Karcie Swobód z 1215 roku.
Kiedy austriacki prawnik Hans Kelsen rozwijał w latach 20. XX wieku ideę sądu konstytucyjnego, był to radykalny eksperyment intelektualny. Jurydyzacja życia publicznego w ostatnich latach sprawiła, że wiele osób ma trudność z postrzeganiem współczesnych instytucji publicznych jako swoich. Jeżeli zasadą przemian ustrojowych miała być demokratyzacja życia publicznego, to być może potrzebujemy do osiągnięcia takiego celu nowych instrumentów. Przykładowo, być może po rządach PiS-u Trybunał Konstytucyjny powinien być wybierany przez obywateli, a nie przez polityków?
W polskiej demokracji mamy dziesiątki nowych spraw do przemyślenia na przyszłość.
Przyszłość jest radykalnie otwarta
Dziś wiemy, po co jesteśmy, i to chyba lepiej niż kiedykolwiek wcześniej. Po pierwsze, środowiska intelektualne są potrzebne, ponieważ mają ten przywilej, że mogą z większym oddechem dyskutować o rzeczywistości. Oczywiście, publicyści z mediów głównego nurtu będą chcieli za wszelką cenę wciągnąć je do bieżącej wymiany ciosów. Jeśli ktoś ulegnie pokusie, zapewne zyska popularność, lecz straci swoją podmiotowość. Ale nie tylko to – stanie się po prostu kimś innym z zawodu.
Po drugie, właśnie teraz, kiedy widać, że nowe technologie pozwalają zniszczyć granicę między prywatnym i publicznym, ogromnym zadaniem liberalizmu, chyba najbardziej wyczulonej na te problemy tradycji intelektualnej, jest przemyślenie, do czego jest dziś potrzebna sfera prywatna. A tę sprawę trzeba opisać na nowo, zarówno od strony politycznej, jak i ideowej. Klasycy pomogą nam tylko do pewnego stopnia, a może w ogóle. Przemiany technologiczne radykalnie redefiniują podstawowe pojęcia naszego słownika polityki.
Wreszcie, w Polsce mamy do czynienia z kluczowym momentem wchodzenia w dorosłość pierwszego od dwustu lat pokolenia urodzonego w niepodległym kraju. Mówię to z pełną odpowiedzialnością: pole do myślenia o przyszłości polityki w Polsce jest całkowicie puste. W momencie, kiedy kończy się czas dysydenckich wzorów zaangażowania, nie mamy nic w zamian. W tych kwestiach ani wzory romantyczne, ani pozytywistyczne, motywowane rezerwą wobec zaborczego państwa i prawa, nic nam nie mówią. Zaangażowanie w Polskę Ludową czy w demokratyczną opozycję za PRL-u to nie są wzorce na nasze czasy.
Mówię to z pełną odpowiedzialnością: pole do myślenia o przyszłości polityki w Polsce jest całkowicie puste. | Jarosław Kuisz
Środowiska intelektualne nie mogą dokonać cudów, ale są od tego, aby pomagać w nazywaniu rzeczywistości, w przedstawianiu propozycji na przyszłość, w oswajaniu wyzwań, z którymi musimy się zmierzyć. Dlatego ważne jest myślenie o kontynuacji, budowaniu. Musimy opowiedzieć, gdzie znajdujemy się na drodze między przeszłością a przyszłością. Bliskie jest mi myślenie wspomnianego francuskiego intelektualisty Raymonda Arona, który uważał, że trzeba znać historię idei, ale trzeba też stawiać sobie praktyczne pytanie: co właściwie w danej sprawie powinien zrobić minister?
Nikt za nas tego nie zrobi
Polskie doświadczenie historyczne jest fantastycznie inne. W latach 90. było to widziane jako wada, a dzisiaj ktoś powie, że marzy mu się w Polsce Singapur albo Chiny. Tymczasem warto dostrzegać, że wszystkie te doświadczenia, tak samo jak francuskie czy brytyjskie, są swoiste.
Jeden z przykładów to klisza o niedemokratycznej tradycji polskiej, która jest przecież całkowicie fałszywa. Przed rozbiorami Polska była na drodze do demokracji. Kto wie, czy gdyby nie rozbiory, Polska nie byłaby jednym ze światowych prekursorów nowoczesnej demokracji i nie znalazła się wśród najbardziej postępowych krajów świata. A kto na Polskę najechał? Wojska monarchii absolutnych. Jakby na to nie patrzeć, nie były to demokracje.
W Polsce utarło się postkolonialne przekonanie, że liberalizm jest u nas słaby. Oczywiście dojdziemy do takiej tezy, jeśli będziemy porównywać go z liberalizmem w państwach o długich tradycjach własnego państwa. Liberalizm bez państwa jest czymś innym. Cały czas próbujemy założyć na nos zagraniczne okulary i kiedy patrzymy przez nie na rzeczywistość, wygląda na to, że się rozpadamy, że nasze doświadczenie nie jest możliwe. Tymczasem specyfika polskiej historii polega i na tym, że w pewnej chwili równocześnie istniała w Polsce i anarchia szlachecka, i pańszczyzna. Jeśli będziemy chcieli patrzeć na Polskę jedynie przy użyciu perspektywy zewnętrznej, zamiast przyjrzeć się czasem naszej historii od wewnątrz i zastanowić nad tym, co możemy z nią zrobić w 2019 roku, to nasze myślenie zapewne nigdy się nie zmieni.
Przekonanie o tym, że w Polsce nie ma liberalizmu, bierze się więc jedynie z tego, że nie mieliśmy takiego samego doświadczenia jak Amerykanie czy Anglicy. Cóż, nowojorscy czy londyńscy intelektualiści na pewno poradzą sobie z tym, by opisać własne doświadczenie. Nie trzeba ich wyręczać.
Ale kto opisze od wewnątrz to, gdzie my żyjemy, w najbardziej zgodny z rzeczywistością sposób? Nikt za nas tego nie zrobi.