Bardzo dobrze pamiętam moje pierwsze zajęcia ze studentami, które odbyłam jako młoda doktorantka. Na zawsze zapamiętam tremę, która mimo wieloletniej już dzisiaj praktyki, nigdy mnie nie opuściła i ekscytację, wynikającą z poczucia, że wreszcie robię dokładnie to, o czym zawsze marzyłam. Że jestem na swoim miejscu. Pamiętam, jak weszłam do sali pełnej niewiele ode mnie młodszych ludzi, a i na dzień dobry usłyszałam, żebym „poszła po profesora”. Pierwsza potyczka dotyczyła więc autorytetu, który musiałam sobie zbudować, chociaż brakowało mi doświadczenia oraz długiej brody, będącej nieodzownym atrybutem każdego szanującego się wykładowcy filozofii.
Nie przeszłam wcześniej żadnych kursów pedagogicznych, zajęcia akademickie znałam jedynie z perspektywy uczestniczki. Nie wiedziałam za bardzo, jak to przełożyć na nauczanie, jak mówić, żeby studenci mnie słuchali, jak skupić na tym, co mam do przekazania, uwagę grupy ludzi przez długie półtorej godziny. Wypracowywałam swoje strategie dydaktyczne metodą prób i błędów, starając się – zgodnie z zasadą Hipokratesa – po pierwsze nie szkodzić. Próbowałam naśladować moje mistrzynie i mistrzów, stosować ich sposoby działania, powoli i mozolnie ucząc się mówienia własnym głosem. W tamtych czasach, to my, doktoranci, prowadziliśmy gros tak zwanych zajęć „usługowych”. Nie wiem, jak to wygląda dzisiaj, ale wtedy byliśmy rzucani na głęboką wodę, nikt nie hospitował naszych zajęć (chyba że pojawiały się bardzo wyraźne skargi) i oczywiście pracowaliśmy za darmo. Kiedy dziś sobie o tym myślę, przypomina mi się świadomość braku kompetencji, boleśnie odczuwana w momentach, kiedy nie wiedziałam (bo skąd?), jak zapanować nad dwudziestoosobową grupą ludzi umiarkowanie zainteresowanych tym, co mam im do przekazania.
Nie wiem, czy wytrwałabym w moim zawodzie, gdyby nie dwie rzeczy: po pierwsze, że zawsze, od dziecka, chciałam być nauczycielką. Po drugie, że odkryłam pewien rodzaj nieporównywalnej z niczym satysfakcji, wynikającej nawet nie tyle z przekazywania wiedzy, ile z dzielenia się entuzjazmem, zainteresowaniem, pasją. Dzięki studentom wciąż na nowo przypominam sobie, dlaczego zajęłam się filozofią. Przykrym faktem jest to, że właściwie nigdy nie wykonywałam tej mojej ukochanej pracy dla pieniędzy, bo chociaż nie uczono mnie podstaw pedagogiki, to od najwcześniejszych lat wpajano mi, że mam misję. Sukces w zawodzie nauczyciela miał wyglądać jak scena z filmu „Stowarzyszenie Umarłych Poetów”, kiedy uczniowie stają na blatach ławek, mówiąc do profesora „O Captain! My Captain!”. W zestawie jest jeszcze „oświaty kaganiec” i „rząd dusz”. Bardzo to wzruszające i romantyczne.
Czy uznanie i spadający prestiż zawodu nauczyciela lub nauczycielki akademickiej są godnym ekwiwalentem ciągłych finansowych niedostatków, konieczności pracy na kilku etatach oraz łatania budżetu rozmaitymi dodatkowymi aktywnościami? | Katarzyna Kasia
Problem z misją i z pasją jest, jak odkryłam po kilku latach, jednak taki, że bardzo trudno je zjeść, zamieszkać w nich albo się w nie ubrać. Sytuacja pogarsza się jeszcze, jeśli na przykład mamy kogoś na utrzymaniu. Jak wytłumaczyć dziecku, że musi przez kolejną zimę chodzić w tej samej przymałej kurtce, bo chociaż mamusia ciężko pracuje i ma te swoje chwile wielkiej satysfakcji, gdy udaje jej się sprawić, kilka osób na świecie zrozumiało etykę Kanta, to po prostu nie mamy pieniędzy? W takiej sytuacji, człowiek zaczyna zastanawiać się nad tym, czy pedagogiczne hobby nie jest jednak zbyt kosztowne i czy nie należałoby pójść do normalnej i normalnie płatnej pracy. Czy uznanie i spadający prestiż zawodu nauczyciela lub nauczycielki akademickiej są godnym ekwiwalentem ciągłych finansowych niedostatków, konieczności pracy na kilku etatach oraz łatania budżetu rozmaitymi dodatkowymi aktywnościami?
Trzeba tu jeszcze dodać, że im więcej tych dodatkowych rzeczy człowiek musi robić, tym gorsza jest ich jakość. Z bardzo prozaicznych powodów – doba ma zaledwie 24 godziny, a zmęczenie i wypalenie nie sprzyjają czułej wyrozumiałości, która powinna charakteryzować pedagoga w stylu „O Captain, my Captain”. Na to nakładają się najrozmaitsze wymogi administracyjne, które w systemie oświaty zmieniają się jak w kalejdoskopie. Co roku generujemy nowe sylabusy, co roku wypełniamy nowe tabelki, co roku inaczej wygląda system oceniania. Niejednokrotnie marnowałam długie godziny na wypełnianie rubryczek, które dezaktualizowały się szybciej, niż zdążałam zrozumieć, o co w nich chodzi.
Zdaję sobie sprawę z tego, że doświadczenie nauczycielki akademickiej jest pod wieloma względami przyjemniejsze niż codzienność nauczycielki w przedszkolu, szkole podstawowej, gimnazjum, liceum czy technikum. Jest łatwiejsze przede wszystkim z powodu innego rodzaju odpowiedzialności, jaka ciąży na osobie uczącej. Na uczelnie wyższe przychodzą przecież ludzie dorośli, którzy przeważnie samodzielnie podjęli decyzję o kontynuowaniu nieobowiązkowej edukacji. Do przedszkola czy szkoły trafiają dzieci, którym nie tylko trzeba przekazać wiedzę, ale trzeba się nimi również zaopiekować. Nie chcę wdawać się w tym miejscu w dyskusję o wychowawczej roli szkoły, zwłaszcza o tym, czego dzieci powinny być uczone w domu, ale trzeba zauważyć, że tę funkcję wychowawczą szkoła w sposób oczywisty pełni.
Spróbujmy sobie wyobrazić, że mamy pod opieką dwudziestkę rozkrzyczanych ośmiolatków, których powinniśmy nie tylko uchronić przed zrobieniem sobie krzywdy, ale jeszcze ciąży na nas obowiązek wprowadzenia ich w świat matematyki. Jak nieskończenie wiele cierpliwości, wewnętrznego spokoju, umiejętności pedagogicznych i wiedzy trzeba do zrealizowania takiego zadania. Z doświadczenia uczennicy wiem, że nie wszyscy te cechy przejawiali, niektórym puszczały nerwy, zdarzało się, że na nas krzyczeli. Nie chcę w tym miejscu nikogo usprawiedliwiać, ale z dzisiejszej perspektywy jestem w stanie na pewno więcej zrozumieć. Czy jednak, chociaż zdaję sobie sprawę z korzeni frustracji, chciałabym, żeby także moja córka padła ich ofiarą? W żadnym razie.
Tymczasem, co większość z nas może potwierdzić, odnosząc się (niestety) do własnego doświadczenia, problemy w systemie edukacji w pierwszym rzędzie odbijają się na jego najsłabszym, najmłodszym ogniwie, czyli na uczniach. Jeśli nie zadbamy o nauczycieli i jakość nauczania, pokrzywdzone będą przede wszystkim dzieci. To proste, dbając o szkołę, dbamy przede wszystkim o nie. Z tego właśnie powodu strajk nauczycieli jest dla mnie dowodem na to, że zależy im, jak mało komu, na budowie świadomego społeczeństwa obywatelskiego. Lansowanie tezy, jakoby ich protest miał na celu wyłącznie podwyżki, jest nie tylko nadużyciem, lecz także świadczy o braku zrozumienia dla rzeczywistych problemów oświaty. Wielokrotnie pisałam o tym, że polska szkoła jest biedna. Brakuje pieniędzy, ale też często wydaje się je bezsensownie. Co jest ważniejsze – pensje pedagogów czy interaktywne tablice w klasach? Kosztowne wdrażanie zbędnych reform czy dbanie o jakość kadry? Programy nauczania czy inwestycje wymuszone przez likwidację gimnazjów?
Problemy w systemie edukacji w pierwszym rzędzie odbijają się na jego najsłabszym, najmłodszym ogniwie, czyli na uczniach. Jeśli nie zadbamy o nauczycieli i jakość nauczania, pokrzywdzone będą przede wszystkim dzieci. | Katarzyna Kasia
Ostatnia reforma systemu edukacji, nie bez przyczyny zwana „deformą”, jest najlepszym przykładem tego, jak nie należy traktować oświaty. Nie ma niczego gorszego niż nieprzemyślane, impulsywne działania, za którymi nie stoi żaden plan poza doraźnymi korzyściami politycznymi. Różnica między osobami decydującymi o reformach a nauczycielami polega na tym, że to ci drudzy codziennie stoją na pierwszej linii frontu, konfrontując się z chaosem i bezsensownością systemu. To oni muszą tłumaczyć dzieciom i rodzicom, że w wyniku ostatnich zmian programy nauczania przestały pokrywać się z efektami kształcenia. Przekładając na ludzki, oznacza to, iż dzieci będą egzaminowane z innego materiału niż ten, który ma być omawiany podczas lekcji. To na nauczycieli i dyrektorów szkół spadną konsekwencje tego, że do szkół średnich pójdzie we wrześniu podwójny rocznik. Jeśli dołożymy do tego głodowe pensje, zmniejszenie przywilejów socjalnych oraz całkowity brak chęci dialogu ze strony rządu, to okazuje się, że strajk jest naprawdę jedynym wyjściem.
Z drugiej strony, kiedy okazało się, że w poniedziałek szkoły naprawdę były zamknięte, a dziennik elektroniczny poinformował mnie o odwołaniu lekcji, miałam dojmujące poczucie, że nastąpił koniec pewnego porządku, jaki znałam. Kolejne dni tylko mnie w tym poczuciu utwierdzały i utwierdzają. Strajk uświadomił mi, że coś się skończyło także w moim życiu. Już nie chcę być profesorem ze „Stowarzyszenia Umarłych Poetów”. A przynajmniej nie tylko. Chcę rzetelnie pracować i być za to uczciwie wynagradzana. Nie chcę, żeby oczekiwano ode mnie poświęcenia, mam dosyć bycia „Kaśką Kariatydą”. Bo to jest w gruncie rzeczy bardzo krucha podstawa dla czegoś o niemożliwym do przecenienia społecznym znaczeniu. Tym, czego nam potrzeba, jest profesjonalizm, przygotowanie zawodowe, wytrwałość w nieustannym samokształceniu, czas na czytanie książek i rozwijanie się. Bycie nauczycielem to przede wszystkim praca: trudna, ale mogąca dać nieporównywalną z niczym satysfakcję. Zastępowanie adekwatnego do odpowiedzialności wynagrodzenia misją, ideą czy posłannictwem jest po prostu niedopuszczalne.