Już na początku tekstu „Zaburzony obraz Birmy” Lubina wyrokuje, że autorowi „Borderline” zabrakło wiedzy i empatii, a książka może być przykładem, jak o Birmie nie powinno się pisać. Argumentację zaczyna Lubina niewinnie, od przytyku, że autor jeździ rowerem, podróżuje tam, gdzie turyści nie docierają, śpi w hoteliku z przewodnika Lonely Planet. Nie podejmuję się próby odniesienia do tych zarzutów, podobnie nie skomentuję „ukłucia backpackerskiego”, które Lubina mi przypisuje. Doprawdy trudno o bardziej kuriozalny zarzut wobec autora, który pierwszy raz był w Azji dwadzieścia lat temu, przed pierwszą podróżą do Birmy pisał z Iranu, Pakistanu, Afganistanu, Indii, Bangladeszu, Tajlandii, Kambodży i Laosu, a potem pięć lat mieszkał w Azji, podróżując między innymi do Korei Północnej, na Sri Lankę i Timor Wschodni. Piszę o tym nie bez zażenowania, ale nie znajduję innego sposobu, by pokazać Czytelnikowi niedorzeczność argumentów Lubiny.
Zanim przystąpi do frontalnego ataku, Lubina oznajmia, że autor „Borderline” nigdy w Birmie nie mieszkał. Skąd to wie? Domyśla się? Specjalnie dla Lubiny policzyłem w paszportach pieczątki i wizy: w latach 2006–2018 w Birmie mieszkałem rok, granicę birmańską przekraczałem 21 razy, w tym kilka razy nielegalnie, blisko półtora roku mieszkałem z uchodźcami z Birmy na pograniczu tajsko-birmańskim. Nie licząc rewolty mnichów z 2007 roku, kiedy generałowie zamknęli ambasady i nie było sposobu dostać się do kraju, byłem świadkiem wszystkich najważniejszych wydarzeń w Birmie w ostatnich latach. Rozumiem, że Lubina może wylegitymować się tym samym?
Choć jasno to z książki wynika, tego wszystkiego Lubina nie zauważa, przypuszczalnie z powodu akademickiego rygoru przytaczania wszystkich faktów, a nie tylko tych, które pasują do tezy.
Na tym absurdalne przytyki Lubiny się nie kończą. Przeciwnie, brnie w groteskę, oznajmiając, że „Stern nie przeczytał podstawowych lektur o Birmie”. Ponownie: skąd to wie? Domyśla się? Jakiego przymiotnika użyć, komentując to zdanie? Chwilę wcześniej cały akapit poświęca Lubina jednemu zdaniu z książki, które opisuje żołnierzy reżimowego wojska: „Żołnierze naradzali się niecierpliwie w języku, którego nigdy nie miałem cierpliwości się nauczyć”. Rzeczywiście, po kilku nieudanych próbach, do nieznajomości birmańskiego przyznaję się nie bez uczucia porażki. Lubina komentuje: „Z trudem przychodzi mi tolerowanie postawy autora wobec podstawowego narzędzia komunikacji i kultury, jakim jest język”.
Lubinę spytam, czy podobny zarzut stawia licznym książkom reporterskim, których autorzy nigdy nie nauczyli się języka kraju, o którym pisali, a Czytelnika, mającego prawo domyślać się, że podnosząc ten argument, Lubina, autor książek z Birmy, po birmańsku mówi płynnie, wyprowadzę z błędu. Z niedowierzaniem wysłuchałem relacji nauczyciela, do którego kilka miesięcy temu zgłosił się Lubina na naukę podstaw języka. I gdybym był bardziej złośliwy, opowiedziałbym o wszystkich trzech lekcjach, po których Lubina z korepetycji zrezygnował.
Czy Lubinie, tak po ludzku, nie jest głupio?
Dla podkreślenia porażki autora „Borderline”, Lubina tekst przetyka tupeciarskimi wstawkami. I pisze: „Stern strzelił sobie w stopę”, „Wszystko to można zbyć pobłażliwym uśmiechem”, „Nie pojmuję, jak Stern może tego nie wiedzieć”. Ze niezrozumiałą łatwością przyznaje sobie prawo do wyrokowania, co można w reportażu, choć zdaje się, że reporterem nigdy nie był. Zwrotów typu „Stern pisze z emfazą” nie komentuję, bo zdaje się, że w zdaniu „Nie mieli własnej partyzantki i nie walczyli zbrojnie” emfazy może doszukać się tylko Lubina.
Nie ma w książce rzeczy, oznajmia dalej, których nie znamy. „My”, czyli kto? Lubina i kilka osób w Polsce? Nigdy nie chciałem pisać tej książki dla garstki specjalistów, bezpośrednio zainteresowanych regionem, co byłoby o tyle proste, że przez lata dotarłem do ludzi z bezpośredniego otoczenia Aung San Suu Kyi i generałów, wybitnych analityków, oficerów rządowego wojska. I choć podejrzewam, że Lubina z wypiekami na twarzy przeczytałby o szczegółach aresztowania Khin Nyunta, potężnego szefa bezpieki, czy wizycie w Rangunie Kurta M. Campbella, wysokiego stopniem urzędnika amerykańskiej administracji, ważnej dla tego wszystkiego, co później w Birmie się stało, mam podejrzenie, że Czytelnika podobne relacje interesują umiarkowanie. „Borderline”, podpowiem Lubinie, nie jest encyklopedycznym zapisem historii powojennej Birmy, nie jest też zbiorowym portretem Birmańczyków. Wojciech Jagielski, wybitny polski reporter, o „Borderline” napisał: „Żywa, osobista opowieść o niemożności wydostania się w niewoli”. Lubina twierdzi, że książka jest wtórna i dyletancka.
Próbkę możliwości Lubiny widać na przykładzie zdania z jego tekstu: „Stern bezradnie pyta, co stało się z Aung San Suu Kyi”. Dokładny cytat z książki brzmi: „Demokratyczny świat był w szoku. Zachodni publicyści gubili się w domysłach. Pouczali Birmańczyków o społeczeństwie obywatelskim, nawołując do solidarności i humanizmu, Aung San Suu Kyi wzywali do opamiętania się. (…) I wszyscy pytali – co stało się z Aung San Suu Kyi? Co stało się z Birmańczykami?”.
No więc, czy aby na pewno pyta Stern?
Lubinie wyjaśniam, że przez lata pytałem o to Birmańczyków tysiące razy, a potem spróbowałem te odpowiedzi złożyć w książkę.
W inkwizytorskim pędzie, każde słowo Lubina interpretuje po swojemu, najczęściej na opak, nie przestając wydawać wyroków. I tak bierze pod lupę zdanie: „Partyzanckie armie nigdy nie utworzyły wspólnego frontu do walki z rządowym wojskiem”. Następnie woła: nieprawda, utworzyły! Choćby w ostatnich latach był Demokratyczny Sojusz Birmy (DAB)!
W tym miejscu Lubina dołącza listę ugrupowań, które – jego zdaniem – były przykładem na wspólny front, całość konkludując uwagą o „porażającej ignorancji” autora „Borderline”.
No więc, szanowny Panie, nie utworzyły. Przez lata gościłem w domach partyzanckich generałów, przyjaźniłem się z dziesiątkami szeregowych żołnierzy. Trzy tygodnie spędziłem z partyzanckim oddziałem Karenów, docierając do obozów na zachodnich rubieżach ziemi Karenów, gdzie od 25 lat nie było Europejczyka. Setki razy rozmawiałem z przedstawicielami mniejszości narodowych, Szanami, Monami, Arakanami, widziałem, jak się zbierają, jak dyskutują i jak niewiele z tego wszystkiego wynika. Ba, poznałem Davida Tharckabaw – tak jest, jednego z liderów Karenów, przez wiele lat zaangażowanego w DAB – wielokrotnie bywałem w domu Pado Mahn Shy, sekretarza generalnego Narodowej Unii Karenów (KNU) i nieprzejednanego wroga generałów, który, zanim zginął od kul zamachowców w 2008 roku, utyskiwał na krótkowzroczność liderów partyzantek, którzy nie potrafią porozumieć się w najprostszych sprawach. Po więcej informacji o naturze birmańskich organizacji Lubinę odsyłam do rozdziału dwunastego książki.
Zdaje się, że na tym polega różnica w oglądzie świata; reporter napisze akapit na podstawie tego, co widział i słyszał, teoretyk Lubina – na podstawie tego, co przeczytał w książkach podobnych mu teoretyków.
Czytelnikowi dopowiem, że w czasie rewolucji z 1988 roku partyzanckie armie nie tylko nie wykorzystały jedynej w historii niepodległej Birmy okazji do wspólnego uderzenia na rządowe wojsko, ale biły się między sobą.
Lubinę zaś bez większej nadziei spytam, ile czasu spędził na ziemiach kontrolowanych przez rebelię? Z którym generałem rozmawiał? Może chociaż z szeregowym partyzantem?
„Polacy to dziwny naród – powtarza mi Than Htike, jeden z kilku Birmańczyków mieszkających w Warszawie. – Wystarczy mieć stopień doktora i już inni słuchają cię jak wyrocznię”.
Opisywana przez Sterna skorumpowana Birma, dowodzi dalej Lubina, nie jest niczym nowym, już w czasach kolonialnych Birmańczycy brali łapówki, na co ma dowód w postaci zdania z „Birmańskich dni” Georga Orwella. Zdaje się, że tego Lubina nie potrafi zaakceptować. Znakomita większość tekstów o Birmie – w tym, a jakże, samego Lubiny – zbudowana jest właśnie na analizach historycznych, geopolitycznych, głos mają politycy, dyplomaci, akademicy. Tymczasem „Borderline” jest książką o ludziach, wysiedzianą w herbaciarniach i na krawężnikach, takie pisanie wymaga cierpliwości, bywa trudne, bo przecież nie ma gwarancji sukcesu i dlatego tych książek jest tak niewiele. Jedną z nich jest chwalona przez Lubinę publicystyczna „Living Silence” Christiny Fink. Rzeczywiście, świetna Fink, rozdział po rozdziale, przytacza dziesiątki relacji, składających się na obraz społeczeństwa przetrąconego przez kilkadziesiąt lat rządów wojskowych. Na okładce książki Fink Aung San Suu Kyi napisała, że „Living Silence” jest szczególnie cenna z powodu opisu psychologicznych skutków, jakie kilkadziesiąt lat rządów wojskowych zostawiły w Birmańczykach. [W oryginale: „Living Silence is particularly valuable for its study of the psychological effects of military rule”.]
No więc jak? Jest książka Fink dobra czy nie? Stało się coś z Birmańczykami pod rządami generałów, czy jednak nie? Stało się coś w nas, Polakach – bo upieram się, że „Borderline” nie jest książką o Birmie, jest książką z Birmy – po kilkudziesięciu latach PRL-u, czy też nie? Zauważył Lubina, że książkę otwiera wyimek z Krzysztofa Pendereckiego, który napisał, że „komunizm największego spustoszenia dokonał w nas samych?”.
Przystępując do frontalnego ataku, Lubina wytacza ciężkie działa, ale tutaj też potyka się o własne nogi. Zdanie z „Borderline”, na podstawie którego wyciąga z oskarżeniem palec, pada w kontekście rozłamu w Narodowej Lidze na rzecz Demokracji w 2010 roku i brzmi: „Po raz pierwszy wśród dawnych opozycjonistów doszło do podziału”. Dowodząc, że autor ponownie się pomylił, bo przecież pierwszy raz do rozłamu w partii doszło trzydzieści jeden lat temu, Lubina nazywa to zdanie „kompromitującą pomyłką”. Czytelnika informuję, że z tworzącej się w fermencie rewolucji partii – po kilku tygodniach aktywności – z Ligi odszedł wtedy Aung Gyi, były wojskowy, i utworzył własne ugrupowanie. Lubinie dopowiadam, że głosowanie, decydujące o jego odejściu, Aung Gyi przegrał jednym głosem, a sąd w Rangunie zarejestrował jego nową partię, Narodowo-Demokratyczną Partię Związku (UNDP), 16 grudnia 1988 roku. Doprawdy trudno nazwać odejście Aung Gyi podziałem wśród byłych opozycjonistów. Nigdy potem – piszę to po konsultacjach z byłymi członkami Ligi – nie doszło do rozłamu, z którego powstało nowe ugrupowanie, z partii odchodzili pojedynczy działacze i najczęściej albo rezygnowali z polityki, albo emigrowali z kraju.
Podobnie nie sposób poważnie potraktować zarzutu o nieznajomość autora „Borderline” muzułmańskich ruchów zbrojnych. Przytaczając cytowane już zdanie o ludzie Rohingya: „Nie mieli własnej partyzantki i nie walczyli zbrojnie”, Lubina dowodzi, że przecież walczyli, przywołując na dowód między innymi mudżahedinów, aktywnych w latach 40. i 50. zeszłego wieku. Litości, chciałoby się powiedzieć, litości! Zdanie to pada w kontekście teraźniejszym, w kontrze do partyzantek mniejszości etnicznych, od dziesięcioleci kontrolujących własne terytoria, posiadających struktury, organizacje polityczne i militarne. „Borderline”, powtórzę, nie jest encyklopedycznym zapisem najnowszej historii Birmy i doprawdy nie sposób każdego zdania opatrywać przypisem o tym, co zdarzyło się kilkadziesiąt lat temu.
Recenzję kończy Lubina dramatycznym stwierdzeniem, że „Stern poległ na opisie Aung San Suu Kyi”. Gotowy do sporu o to, w którym roku Aung San Suu Kyi stała się polityczką z krwi i kości, Lubina nie wyjaśnia, gdzie poległem, a i ja, szczerze Lubiną zmęczony, nie będę o to dopytywać. Przez dwanaście lat podróżowania do Birmy spotkałem dziesiątki osób z bezpośredniego otoczenia Aung San Suu Kyi i bez trudu mógłbym zasypać Czytelnika szczegółami z jej życia. Lubinie podpowiem, że gdyby przeczytał „Borderline” uważniej, być może dostrzegłby, że nie bez powodu rozdział poświęcony Aung San Suu Kyi naszkicowany jest jako kolejny element opowiadania. Przyczyną może być zamysł autora reportażu, który na końcu rozdziału sugeruje, by uważniej przyjrzeć się raz jeszcze rozdziałom numer cztery i dwanaście.
Już podczas druku książki znalazłem trzy błędy, niewynikające z niewiedzy przecież. Dwa z nich Lubina podaje: wojna domowa wybuchła w Birmie w 1948 roku, a nie w 1949, natomiast laureaci pokojowego Nobla, wzywając Aung San Suu Kyi do wstawienia się za prześladowanymi przez rządowe wojsko muzułmanami, wysłali do niej list w 2016 roku, a nie w 2017. Za błędy Czytelnika przepraszam, pracując nad książką, starałem się rzetelnie sprawdzić każdą informację i choć czytałem te fragmenty setki razy, pośród tysięcy liczb, dat i nazw pomyłki nie wychwyciłem. Na swoje usprawiedliwienie mam cytat z Wielkiego Szu – oko ludzkie jest żywe i dlatego ślepe. Lubinie podpowiadam, że jest trzeci błąd. Amerykanie uderzyli na Irak w 2003 roku, a nie, jak napisałem, rok później.
Czytelnikowi pozostawiam ocenę merytorycznej wartości recenzji Lubiny. Jeśli trafnie domyślam się, że z „trzydziestu błędów, potknięć i pomyłek”, wytrawny recenzent Lubina wybrał te najbardziej smakowite, innych nie jestem ciekawy. No i zawsze wydawało mi się, że polec można w bitwie, ewentualnie, jak chcą niektórzy, w katastrofie samolotu. Odpowiadając na zarzut, że poległem i – jak rozumiem – nie żyję, z zaświatów donoszę, że pisząc o „Borderline”, Lubina bezprzykładnie się wygłupił.
* Tytuł tekstu pochodzi od redakcji.
Książka:
Grzegorz Stern, „Borderline. Dwanaście podróży do Birmy”, wyd. Czarne, Wołowiec 2019.