O „Strachach” – wystawie Daniela Rycharskiego w warszawskim Muzeum Sztuki Nowoczesnej napisano już tyle, że szkoda czytać, ale bez słowa na swoją obronę, namawiam. Tak o tej wystawie nikt nie pisał.

Śmieję się. A sprawa poważna.

To jest wystawa o przygotowaniach do wojny. Myślę, że Rycharski niedługo zacznie tworzyć jakiś legion świętego Sebastiana albo innego opiekuna osób LGBTQ i już dał im wszystkie symboliczne narzędzia, żeby ruszyli do walki. Człowiek zawsze przyłącza się i podąża za siłą, taka jego natura i patrząc na tą wystawę, od razu chcę się iść za nią.

Są tam już piły tarczowe do cięcia na pół z odpowiednimi inskrypcjami, są sztandary dla tęczowych zastępów, są nagrody dla najwierniejszych (różańce z tabletek na depresję), są przede wszystkim relikwie prześladowanych, w imię których przeciwko Kościołowi katolickiemu Rycharski występuje. Wystarczy się zaciągnąć do jego armii.

Walka będzie krwawa, po kolejnych dziełach widać, kto z kim się mierzy. To wojna bratobójcza – Kościoła i jego odrzuconych braci, poróżnionych w samym sercu swego człowieczeństwa. Rycharski wytyka Kościołowi, że ten chyba zapomniał, o tym, że dobre słowo to nie hasło „chłopak, dziewczyna normalna rodzina”, czyli norma, przed którą lęk zapewnia władzę, a raczej „coście uczynili najmniejszemu z braci moich, mnie żeście uczynili”.

I w imię tych słabszych artysta występuje. Bo wystawa, poza tym, że jest wojenna, jest religijna. Ni mniej, ni więcej, zaczynamy wojnę religijną w Polsce AD 2019.

Jeszcze dziesięć lat temu można było uważać, że to nie jest nasza wojna i odwrócić od niej głowę, zapominając nawet o apostazji, ale gdy wiedza o skali pedofilii wśród księży, wywiady o obyczajach Watykanu przynoszą świadomość, dlaczego intuicyjnie się odwracaliśmy. Rycharski siłą zwraca naszą głowę ku Kościołowi i pokazuje, że wojna nie ominie nikogo. Świadectwo – mówiąc językiem Kościoła – jest na tyle poruszające, by odbijać rozmowę o miłości bliźniego z rąk fałszywych kapłanów.

Czy ten heretycki ruch ma szansę na coś więcej niż programową wystawę w MSN? Gdyby występował wyłącznie w imię ochrony przed opresją wspólnoty, w jakimś przymierzu z kapitalizmem odtwarzałby jedynie mantrę współczesnego samotnego indywidualizmu, ale on odwołuje się w zadziwiającym jiu-jitsu do Chrystusa i więzi między ludźmi, która przetrwa jeszcze wiele świątyń.

Czystość i głębię tych prac czuć najlepiej, kiedy przy okazji złożenia się dwóch świąt – Środy Popielcowej i Dnia Świętego Walentego – Rycharski zjada, dosłownie zjada, wymieszane popioły spalonego przez siebie tego dnia konfesjonału i artefaktów z gejowskich darkroomów. Nie będzie to łatwa walka i przyniesie duże koszty – tłumaczy symbolicznie artysta; jego gest ma w sobie siłę przywódcy obnażającego stawkę przyszłych bitew.

Zaczyna się wiosna, wychodzę z Muzeum i widzę kwitnące krzewy, ich widok koi. Cieszę się, że jest jeszcze coś poza tymi wojennymi polskimi tarabanami i zaraz myślę, że to najlepsza wystawa „pedalska”, którą dotąd widziałem w III RP. Właściwie to nie wystawa, to bratobójcza, średniowieczna wojna religijna.