To była najmniej zaskakująca wiadomość w amerykańskiej polityce w ostatnim czasie: Joe Biden będzie ubiegał się o nominację demokratów w przyszłorocznych wyborach prezydenckich. Chyba dla wszystkich było jasne – i to co najmniej od paru miesięcy – że były wiceprezydent szykuje się do trzeciej w swoim życiu walki o Biały Dom. Pytanie brzmi tylko, czy Biden, który pierwszy raz został wybrany do Senatu w 1972 roku, za czasów prezydentury Richarda Nixona [sic!], naprawdę jest tym, kogo chcą demokraci w roku 2020?

To prawda, że dziś wszystkie sondaże plasują go na pierwszym miejscu. Nic dziwnego – ma największą rozpoznawalność i dobrze się wielu demokratom kojarzy. Był świetnym wiceprezydentem u boku Obamy, nie figurantem, ale kimś, z kim prezydent naprawdę się liczył, a do tego na tle swojego nieco sztywniackiego szefa jawił się jako wyluzowany „wujek Joe”. Budził sympatię Amerykanów, a potem współczucie, kiedy w 2015 roku jego najstarszy syn zmarł na raka. Obiegowa mądrość – chętnie powtarzana przez centrowych liberałów spod znaku „Washington Post” czy „New York Timesa” – mówi, że to właśnie swojskość Bidena, jego robotnicze pochodzenie i bezceremonialny język pozwolą odzyskać Midwest, który w ostatnich wyborach porzucił demokratów. To właśnie Biden miałby być jedyną gwarancją, że Trump nie zostanie wybrany na kolejną kadencję.

Wiceprezydent niewątpliwie wygrywa w kwestii doświadczenia, ale cóż z tego – imponujące CV nie pomogło Hillary Clinton pokonać kompletnego nowicjusza, najbardziej nieprzygotowanego kandydata w historii. Poza tym tyle lat doświadczenia niesie ze sobą ogromny bagaż – naturalny dla kogoś, kto tyle lat spędził w polityce, ale i tak problematyczny. Ze wszystkich kandydatów Biden ryzykuje najwięcej: mógł zapisać się w historii jako świetny i popularny wiceprezydent, ale ambicja wzięła górę i teraz czeka go bezlitosna wiwisekcja jego przeszłości – cztery lata temu, kiedy rozważał rzucenie wyzwania Hillary, ostrzegał go przed tym Obama.

To prawda, że poglądy Bidena ewoluowały. Jest niewątpliwie dużo bardziej progresywny niż kiedyś, a w niektórych sprawach wyprzedzał nawet Obamę (na przykład szybciej od niego poparł równość małżeńską), ale prawybory to rywalizacja o względy partyjnej bazy, a z jej punktu widzenia część dorobku Bidena wygląda dziś nieciekawie: bliskie kontakty z bankami, poparcie wojny w Iraku czy współautorstwo niesławnej ustawy o przeciwdziałaniu przestępczości z 1994 roku, która rozszerzyła stosowanie kary śmierci i dramatycznie zwiększyła inkarcerację, zwłaszcza Afroamerykanów.

Ze wszystkich kandydatów Biden ryzykuje najwięcej: mógł zapisać się w historii jako świetny i popularny wiceprezydent, ale ambicja wzięła górę i teraz czeka go bezlitosna wiwisekcja jego przeszłości – cztery lata temu, kiedy rozważał rzucenie wyzwania Hillary, ostrzegał go przed tym Obama. | Piotr Tarczyński

W epoce #MeToo razi też skłonność Bidena do publicznego obściskiwania kobiet, które niekoniecznie sobie tego życzą. To prawda, że przy Trumpie i jego „łapaniu za cipki” wygląda to niewinnie, ale nie o to przecież chodzi: Republikanom takie rzeczy niezbyt przeszkadzają, ale dla demokratów są naprawdę istotne. Biden niby przeprosił i obiecał zmianę, ale już następnego dnia, jak gdyby nigdy nic, z tego żartował, pokazując, że tak naprawdę nie bardzo rozumie, w czym leży problem. Kiepsko wypadła też próba zamknięcia rozdziału z Anitą Hill, która w 1992 roku oskarżyła o molestowanie Clarence’a Thomasa, nominowanego do Sądu Najwyższego. Biden, jako szef komisji sprawiedliwości, potraktował wówczas Hill arogancko i lekceważąco. Rok temu, w obliczu podobnych oskarżeń wobec sędziego Kavanaugha wysuwanych przez Christine Blasey Ford, Biden funkcjonował jako negatywny punkt odniesienia, wzór tego, jak nie należy prowadzić takich przesłuchań. Kiedy teraz, po prawie 30 latach, zadzwonił do Hill, ta nie przyjęła jego przeprosin. W pierwszym telewizyjnym występie po ogłoszeniu swojej kandydatury, w programie śniadaniowym „The View”, też próbował się z tego tłumaczyć i nie wyszło mu najlepiej, a do pierwszych prawyborów jeszcze dziewięć długich miesięcy, kiedy skłonny do gaf „wujek Joe” może roztrwonić obecny kapitał zaufania.

Biden ma największe jednostkowe poparcie w sondażach, jest bowiem na razie głównym przedstawicielem partyjnego establishmentu, więc to jego wybierają ci, którym wystarcza „pokonamy Trumpa i będzie jak dawniej”. Pod hasłem „status quo ante” – bo do tego, póki co, sprowadza się przekaz Bidena – trudno się jednak wygrywa wybory, co doskonale wiemy choćby z własnego podwórka.

David Axelrod, strateg wyborczy Obamy, pisał – przewidując wygraną Trumpa – że Amerykanie zawsze chcą „remedium, a nie repliki”: nie lepszej wersji urzędującego prezydenta, ale kogoś zasadniczo innego. Po kłamliwym Nixonie przyszedł czas na prawdomównego Cartera, wojennego Busha zastąpił pokojowy Obama. Jego z kolei, wyważonego i empatycznego – Trump. Kto zatem będzie właściwą odpowiedzią w 2020 roku i czy na pewno powinien to być blisko osiemdziesięcioletni biały zawodowy polityk?

Cóż, kwestia wieku okazuje się nie aż tak istotna, jak się mogło wydawać, skoro Berniemu Sandersowi, o rok starszemu od Bidena, konsekwentnie udaje się utrzymać na drugim miejscu sondaży. W odróżnieniu od wiceprezydenta, Bernie reprezentuje jednak aktualniejszą wizję Partii Demokratycznej (choć oficjalnie nie jest jej członkiem). To, co jeszcze niedawno było lewicowym ekstremizmem – powszechna opieka zdrowotna, wyższe podatki, bezpłatna edukacja – dziś jest w zasadzie mainstreamem i cieszy się poparciem większości nie tylko demokratów, ale i ogółu Amerykanów. Być może więc klucz do wygranej Demokratów w 2020 roku nie leży wcale w powrocie do przeszłości i odzyskiwaniu utraconych wyborców (ba, czy to w ogóle możliwe?), ale w pozyskiwaniu nowych? Jeśli tak, to najważniejsze byłoby zmobilizowanie tego elektoratu, przyciągnięcie do urn kobiet, mniejszości, młodych.

Tym chyba należy tłumaczyć entuzjazm wobec Pete’a Buttigiega czy Beto O’Rourke’a. Beto jest może i niezłym wiecowym mówcą, ale na gwiazdę wyrasta ostatnio „Burmistrz Pete”. Naprawdę błyszczy w wywiadach – i to nie tylko intelektem. Kiedy w elokwentny, empatyczny i przekonujący sposób potrafi mówić o swojej wizji Ameryki, ma w sobie coś „Obamowego” – jest obietnicą czegoś nowego, choćby na poziomie symbolicznym: Obama był pierwszym liczącym się czarnym kandydatem na prezydenta, Buttigieg – pierwszym gejem i pierwszym millenialsem. Sęk w tym, że u Beto, Buttigiega – tak jak i u Bidena – owe wizje Ameryki zarysowane są póki co wyłącznie na bardzo ogólnym poziomie. Obaj stronią od konkretów, żeby nikogo do siebie nie zrazić, przyciągnąć wszystkich pod hasłem „wartości”. Na razie ta strategia sprawdza się jednak nie najgorzej: Beto i Buttigieg plasują się w sondażach w pierwszej piątce, na równi (a czasem nawet przed) senatorkami Kamalą Harris i Elizabeth Warren, które obok Sandersa prezentują najbardziej konkretne programy. Obie (ale zwłaszcza Warren) są zawsze merytorycznie przygotowane, podają liczby, proponują rozwiązania legislacyjne i tak dalej, a mimo to w sondażach wciąż wyprzedzają je: przegrany kandydat na senatora (Beto) i burmistrz niewielkiego miasta (Buttigieg). Czyżby zatem mieli rację ci, którzy wśród przyczyn porażki Hillary Clinton wskazywali seksizm, również ze strony demokratów? Że bez względu na to, jak kompetentna jest kobieta, dla wyborców zawsze będzie gorszym wyborem, niż mniej doświadczony i przygotowany mężczyzna? Wskazywałyby na to wyniki badań, pokazujące, że dla zwolenników postępowego Sandersa drugim wyborem jest wcale nie Warren, ale Biden, czyli przedstawiciel partyjnego establishmentu, z którym Sanders walczy od lat. Z kolei dla sympatyków centrowego i rozważnego Bidena drugim wyborem nie jest na przykład Harris, ale socjalista Sanders. Czego zatem szukają demokraci?

David Axelrod, strateg wyborczy Obamy, pisał – przewidując wygraną Trumpa – że Amerykanie zawsze chcą „remedium, a nie repliki”: nie lepszej wersji urzędującego prezydenta, ale kogoś zasadniczo innego. | Piotr Tarczyński

Póki co sami jeszcze nie wiedzą. Chcą zmiany – ale w sondażach prowadzą dwaj starzy mężczyźni, którzy polityce poświęcili całe życie. Chcą różnorodności – ale kobiety i przedstawiciele mniejszości etnicznych są w sondażach daleko za białymi facetami. Chcą konkretnych programów – ale w sondażach wolą tych, którzy operują ogólnikami, zamiast podawać konkretne propozycje.

Ale po to są właśnie prawybory. Kandydaci będą odpadać – z braku pieniędzy i z braku poparcia (co się nawzajem napędza) – pole będzie się kurczyć, poparcie przenosić z jednego kandydata na innego. Kto przetrwa do prawyborów? Gdybym miał zgadywać, na pewno Sanders, wokół którego – mimo najlepszych wysiłków Warren – skupi się obóz progresywny. Nie jestem jednak wcale przekonany, czy kandydatem bardzo szeroko rozumianych „centrystów” będzie Biden: sądzę, że może być to Kamala Harris, a może nawet Pete Buttigieg. Jedno jest natomiast pewne: tylko wtedy, kiedy oba skrzydła partii połączą siły, będą miały szansę pokonać Donalda Trumpa.