Przyznaję: długo do wrocławskiego Capitolu na „Blaszany bębenek” Wojciecha Kościelniaka nie mogłem dojechać. Po październikowej premierze słyszałem przeważnie entuzjastyczne głosy, kilkakrotnie niemal pakowałem plecak, ale zawsze coś stawało na przeszkodzie. W tak zwanym międzyczasie zobaczyłem w krakowskim Teatrze Variété jedno z poprzednich widowisk reżysera, czyli „Chicago”, i bez reszty się zachwyciłem. Najpierw inwencją reżysera i jego ekipy, którzy światłem i innymi trickami poszerzyli niewielką w gruncie rzeczy scenę Variété i sprawili, że ich „Chicago”, trochę wbrew obiektywnym okolicznościom, zyskało oddech musicalu pełną gębą. Świetna też była obsada, pierwsze skrzypce w niej grali Katarzyna Osipuk jako Velma Kelly oraz Michał Staszczak w roli Billy’ego Flynna. Oboje powinni dostać dla siebie małe lub większe spektakle muzyczne, bo śpiewają olśniewająco, a charyzmę mają, że hej! Staszczak wystąpił zresztą w kolejnym spektaklu Kościelniaka, czyli „Operze za trzy grosze” w łódzkim Teatrze Jaracza jako stary Peachum. Podobno jest znakomity.
I wreszcie się udało, i wreszcie mogę potwierdzić. Pół roku po premierze „Blaszany bębenek” w Capitolu robi kolosalne wrażenie. Ktoś zwrócił ostatnio uwagę, że polski teatr muzyczny zyskał impuls do rozwoju właśnie dzięki Wojciechowi Kościelniakowi. To dość niezwykła sytuacja, gdy tak wielu zawdzięcza tak wiele jednemu człowiekowi. Jego osobny charakter pisma, złączony z wyczuciem potrzeb publiczności, sprawił, że przestaliśmy być skazani na musicale importowane ze Stanów Zjednoczonych albo Anglii. Dobrze, wiadomo, że spektakle Kościelniaka nie konkurują pod względem skali z „Miss Saigon” albo „Mamma Mia”, ale proponują coś całkiem innego i może właśnie więcej, a nie mniej. Kościelniak już lata temu udowodnił, że da się językiem teatru muzycznego opowiadać wielką literaturę. Najpierw pokazał to „Lalką” i „Chłopami” w Teatrze Muzycznym w Gdyni, potem wrocławskim „Mistrzem i Małgorzatą”, ale tu efekt był bardziej dyskusyjny. Za Kościelniakiem poszli inni, można powiedzieć, że szeroko otworzył on drzwi teatrowi muzycznemu tworzonemu z dala od wzorców i licencji. Sam pozostał firmą najważniejszą, choć i jemu zdarzają się dzieła bardziej chybione. Ale nie jest to przypadek wrocławskiej adaptacji powieści Güntera Grassa. „Blaszanym bębenkiem” Kościelniak przebił sam siebie, samemu sobie niebotyczne wysoko postawił poprzeczkę.
Pomysłem, który najmocniej wpływa na całe przedstawienie, jest koncepcja kluczowej roli Oskara Matzeratha. Przypomnijmy – u Grassa jest to chłopiec, który w wieku trzech lat w proteście przeciw światu dorosłych przestaje rosnąć, zatrzymując się na poziomie 80 centymetrów. W Capitolu Oskara nie gra małe dziecko, ale na zmianę Agata Kucińska i Katarzyna Pietruska. Najważniejszym elementem ich wizerunku jest jednak lalka tintamareska, zastępującą korpus aktorki. Kucińska (bo ją widziałem na scenie) przez lwią część seansu porusza się więc na kolanach, z ciałem tintamareski i własną twarzą. Rozwiązanie pozornie proste, a fenomenalne. Dzięki niemu Oskar jest nieodłącznym elementem opisywanej rzeczywistości, ale też w niej ciałem obcym. Pozwala mu to na jakiś czas „odłączać się” od zdarzeń, zajmując pozycję ironicznego ich komentatora. Kucińska, znana przede wszystkim z pracy we Wrocławskim Teatrze Lalek, ale też z działań w nurcie alternatywnym, wypełnia tę rolę sobą do ostatniej kropli. Jest na przemian łobuzerska i bezczelna, liryczna i zagubiona. Sceny z końcówki pierwszego aktu, gdy Oskar opłakuje matkę, leżąc sam – aktorka „ubrana” w tintamareskę – dają rzadkie w teatrze wzruszenie. Rola Kucińskiej kwalifikuje się jako aktorski wyczyn, ale tę kategorię zdecydowanie przekracza. Buduje przedstawienie w Capitolu w jego najbardziej ludzkim wymiarze.
„Blaszanym bębenkiem” Kościelniak przebił sam siebie, samemu sobie niebotyczne wysoko postawił poprzeczkę. | Jacek Wakar
Nie jest jednak jedyną kreacją w „Blaszanym bębenku”. Zapamiętuje się wspaniałą Justynę Szafran, czyli babkę Annę w wielu sukniach naraz, Artura Caturiana jako groteskowo grubego Matzeratha, gdy trzeba ostrą Agnieszkę Oryńską-Lewicką (Agnieszka). Jednak świetne są także mniejsze partie i epizody, więc w istocie należałoby przepisać cały afisz.
Wielkość wrocławskiej inscenizacji polega na idealnym połączeniu tonów serio i buffo, żonglerce konwencjami – od wodewilu, poprzez teatr ekspresjonistyczny, aż do elegii o końcu starego świata. Sporo tu również ironii, bowiem Kościelniak ze smakiem parodiuje nawet popularne telewizyjne formaty.
Dramaturgia jest zgodna z powieścią Grassa, dlatego po pierwszej, niemal dwugodzinnej części spektaklu wychodzi się w oszołomieniu. Kościelniakowi wszystko się zgadza – nawet gra z tradycją musicalu i wizualne znaki, które przywodzą na myśl – nie przesadzam – filmy Kubricka. Warto zwrócić uwagę, jak pokazano, że krzyk Oskara rozbija szkło, bo to olśniewające w swej pozornej prostocie. W drugiej części napięcie, siłą rzeczy, odrobinę słabnie, ale wynagradza to nastrój oraz finał ze znakomitą pieśnią o przywiązaniu do własnych ziem, właściwym nie tylko Kaszubom.
„Blaszany bębenek” to prawdopodobnie najlepsze przedstawienie Wojciecha Kościelniaka i jedno z dwóch–trzech najważniejszych w obecnym sezonie teatralnym. Reżyser pokazuje w nim nie pierwszy raz, utrzymując się w muzycznym nurcie, że ramy teatru muzycznego są dla jego wyobraźni zdecydowanie zbyt ciasne.