Różne poglądy, jedna diagnoza
„Przy całym moim poparciu dla programu Rodzina 500+, wydarzyło się to, czego się obawiałem. Program ten daje alibi wszystkim siłom politycznym, żeby opędzić tak zwaną agendę równościową. Natomiast usługi publiczne są kompletnie zapuszczone”, mówił w rozmowie z Tomaszem Sawczukiem nieukrywający swoich lewicowych poglądów dziennikarz Grzegorz Sroczyński. Dodawał też, że transfery socjalne zaordynowane przez Prawo i Sprawiedliwość nie zmieniły myślenia Polaków o tym, czym ma być państwo opiekuńcze i jakie są źródła finansowania usług publicznych, które w pewnym momencie mogą się po prostu zawalić.
W bardzo podobnych duchu wypowiada się Katarzyna Lubnauer, w sprawach gospodarczych znajdująca się dokładnie po drugiej niż Sroczyński stronie politycznego spektrum. W rozmowie w radiu Tok FM przewodnicząca Nowoczesnej przekonywała, że nie sposób prostymi transferami socjalnymi zastąpić inwestycji w tak ważne dziedziny, jak zdrowie i edukacja, które dotyczą nas wszystkich i decydują o „dobrostanie społeczeństwa”. Polityka indywidualnych przelewów – twierdziła posłanka – opiera się na założeniu, że państwo nie jest w stanie zapewnić obywatelowi dostępu do publicznej służby zdrowia i zamiast tego wypłaca mu 500 złotych po to, żeby „dwa razy poszedł sobie prywatnie [do lekarza – przyp. red.]”. Podobne założenie stoi, zdaniem Lubnauer, za podejściem obecnego rządu do polityki oświatowej: „nie mogę ci zapewnić dobrej edukacji, w związku z tym dam ci na kilka korepetycji”.
I dokładnie na tym polega istota drugiej fali prywatyzacji, o której pisałem już na łamach „Kultury Liberalnej” – rząd zamiast poprawiać jakość usług publicznych decyduje się na indywidualne transfery pieniężne, a obywatele, zniecierpliwieni pogarszającą się jakością systemów publicznych, kupują potrzebne im usługi na rynku prywatnym. Ostatnie posunięcia rządu z ogłoszeniem tak zwanej „piątki Kaczyńskiego” na czele jedynie te tendencje wzmacniają. Jej zasadniczą część stanowią bowiem właśnie przelewy gotówki z rozszerzeniem programu Rodzina 500+ i trzynastą emeryturą na czele. A jedyny plan poprawy usług publicznych – przywrócenie lokalnych połączeń autobusowych w całym kraju – traci finansowanie i zostaje zepchnięty na margines.
O skutkach takiej polityki mówiła na naszych łamach socjolożka profesor Małgorzata Jacyno: „Polska w zestawieniach europejskich zajmuje jedno z najwyższych miejsc jeśli chodzi o transfery socjalne, ale jedno z ostatnich, gdy chodzi o jakość służby zdrowia”. Przyczyną owej pozornej niespójności jest fakt, że „celujemy nie w budowanie wspólnych instytucji, ale transfer pieniędzy pozwalających niektórym przeżyć i przeboleć rozpad instytucji publicznych. Transfery socjalne będą jedynie uzupełniać wynagrodzenia, po to by ludzie złapali oddech w sytuacji znikania gwarancji systemowych”. Innymi słowy, tego rodzaju zindywidualizowana pomoc, przelewana na konta konkretnych obywateli, jest jedynie plastrem łagodzącym skutki głębszych przemian społecznych i gospodarczych. W polskich warunkach jednak na dłuższą metę przynosi więcej szkód niż korzyści.
Tymczasem przedstawiciele rządu, zamiast poważnie zastanowić się, co mówi o publicznym systemie edukacji czy służby zdrowia fakt, że pieniądze z transferów socjalnych ludzie wydają na korepetycje lub zabiegi medyczne, właśnie w tych wydatkach upatrują największego sukcesu swojej polityki! Podczas uroczystości z okazji trzeciej rocznicy działania programu 500+ premier Mateusz Morawiecki opowiadał o spotkaniach z wyborcami, którzy swoje 500 złotych wydają na rehabilitację syna z niepełnosprawnością czy właśnie „dodatkowe zajęcia”. Morawiecki przekonywał wówczas, że sztandarowy program PiS-u ma charakter nie tylko prorodzinny, ale i propaństwowy. Dlaczego? Albowiem państwo, które „na bok odkłada rodziny, to nie jest państwo z sercem”, a obecny rząd chce budować właśnie „państwo z sercem”. W kategoriach wiecowej retoryki taką wypowiedź zapewne można ocenić wysoko, ale już analizowana w kategoriach namysłu nad stanem państwa i społeczeństwa, może przyprawić o depresję.
Przedstawiciele rządu zamiast poważnie zastanowić się, co mówi o publicznym systemie edukacji czy służby zdrowia fakt, że pieniądze z transferów socjalnych ludzie wydają na korepetycje lub zabiegi medyczne, właśnie w tych wydatkach upatrują największego sukcesu swojej polityki! | Łukasz Pawłowski
Partia ważniejsza od państwa
Oczywiście, indywidualne transfery pieniędzy do wszystkich obywateli, niezależnie od ich dochodów, to sposób prowadzenia polityki społecznej, który można przekonująco uzasadniać. Po pierwsze, dzięki takiej formie pomocy odbiorcy mają swobodę w dysponowaniu środkami, a przecież każdy człowiek najlepiej wie, jakie ma potrzeby. Po drugie, dzięki temu, że środki wypłacane są wszystkim, bez żadnego ograniczenia dochodów, nie mają charakteru stygmatyzującego.
Problem polega na tym, że w Polsce żaden przedstawiciel rządu nie wyjaśnił, dlaczego wybraliśmy taki właśnie, a nie inny model pomocy społecznej. A nie zrobił tego z bardzo prostego powodu, o którym pisałem na tych łamach wielokrotnie: nikt nigdy nie określił jasno, jakie są realne cele programów – nie tylko zresztą socjalnych, ale też rozwojowych – uruchamianych przez PiS. Skutek jest taki, że raz słyszymy, iż program Rodzina 500+ ma pobudzać przyrost naturalny (jeśli tak, jest nieskuteczny), innym razem, że ma walczyć z biedą (jeśli tak, nie wiadomo dlaczego jest skierowany także do osób niezagrożonych ubóstwem), jeszcze innym, że to polityka prorodzinna (to termin na tyle ogólny, że może oznaczać wszystko). Z punktu widzenia logiki walki politycznej takie postawienie sprawy jest bardzo wygodne – kiedy dana polityka nie ma jasno określonych celów, autorów nie sposób rozliczyć z jej skutków. Z tego samego powodu jest to jednak polityka tragiczna z punktu widzenia myślenia o długofalowej przyszłości państwa.
„Narastająca uciążliwość życia codziennego”
Jakby tego było mało, uruchomione przez partie rządzącą programy znacząco rozszerzają udział wydatków sztywnych w budżecie państwa, a tym samym ograniczają możliwości prowadzenia własnej polityki społecznej kolejnym rządom. Mają także inne negatywne konsekwencje właśnie w ramach drugiej fali prywatyzacji.
Idealnie ten stan rzeczy ujęła pewna pani, która w odpowiedzi na jeden z moich tekstów napisała na Twitterze:
„U mnie w pracy każdy o tym mówi, do jakiej ewentualnie szkoły niepublicznej wysłać dziecko, bo już nie wierzy w publiczną szkołę, która notorycznie jest niedoinwestowana. […] Wystarczy podliczyć sobie koszta dodatkowych zajęć i pomocy dydaktycznych, do tego 500+ miesięcznie i już nagle każdego nawet będzie stać na szkołę niepubliczną…i do tego to wszystko prowadzi. Dotyczy to też służby zdrowia”.
Oczywiście, w Polsce nie każdego stać na prywatną edukację czy ochronę zdrowia. Nie każdy też ma do niej dostęp. Nie zmienia to jednak faktu, że prywatne szkoły przeżywają obecnie prawdziwe oblężenie, a w zeszłym roku rekordowa liczba Polaków została objęta prywatnym ubezpieczeniem zdrowotnym. Dziś z takiej formy dodatkowego zabezpieczenia korzysta już 2,6 miliona dorosłych osób w Polsce!
Druga fala prywatyzacji może też mieć i ten skutek, że ci, którzy z usług państwa w dziedzinach tak ważnych jak edukacja i zdrowie przestają korzystać, zaczną w końcu zadawać pytania o to, dlaczego mają na te usługi łożyć. Stąd już tylko krok do buntu polskiej klasy średniej. Na tle swoich zachodnich odpowiedników jest ona wciąż wątła, ale to właśnie na niej w dużej mierze opiera się finansowanie usług publicznych. Pierwsze sygnały tego buntu już zresztą widać, o czym przekonuje socjolog profesor Tomasz Szlendak.
„Polska klasa średnia wpada w tę samą pułapkę, w którą wpadają wszystkie klasy średnie: w Stanach, we Francji, w Niemczech czy nawet Skandynawii. Ich pensje najzwyczajniej w świecie nie rosną proporcjonalnie do ich aspiracji i do niezbędnych wydatków, w tym wydatków na usługi społeczne”, mówił w wywiadzie dla „Tygodnika Powszechnego”. Dodatkowym źródłem frustracji są, zdaniem Szlendaka, właśnie transfery socjalne. „Klasa średnia czuje, że ponosi koszty tego rodzaju transferów, w zamian nie otrzymując nic. Na jej sytuację mogą wpłynąć wyższe pensje i dostępność powszechnych usług w wysokiej jakości, a nie transfer 500 zł na pierwsze dziecko”.
Druga fala prywatyzacji ma także ten skutek, że ci, którzy w dziedzinach tak ważnych jak edukacja i zdrowie z usług państwa przestają korzystać, zaczną w końcu zadawać pytania o to, dlaczego mają na te usługi łożyć. Stąd już tylko krok do buntu klasy średniej. Pierwsze sygnały tego buntu już zresztą widać. | Łukasz Pawłowski
Podobne wnioski na podstawie swoich badań wyciąga socjolożka profesor Mirosława Marody, która twierdzi, że najważniejszy program socjalny obecnego rządu „wyzwala niechęć klasy, którą umownie nazwijmy średnią”, a to dlatego że „znosi różnice między ludźmi, te różnice, które stanowią odzwierciedlenie ich ciężkiej pracy”. Nie pozwala także – wbrew narracji rządu – na realną poprawę życia jednostki. „Co z tego, że może pan zabrać dziecko nad morze, skoro wciąż nie może ono dojechać do szkoły, bo nie ma autobusu? Za 500 złotych nie da się tego zmienić. Jeżeli chce się pan prywatnie leczyć, to ta kwota jest żartem”.
Oczywiście nie znaczy to, że nagle ludzie masowo zaczną występować przeciwko dotychczasowym transferom socjalnym czy rozszerzeniu dotychczasowych programów. Ale, twierdzi Marody, „te pieniądze nie załatwiają podstawowego problemu, jakim jest narastająca uciążliwość życia codziennego”.
Jeśli do tego, co na podstawie swoich badań mówią Szlendak i Marody, dodać widziane w innych danych zjawisko drugiej fali prywatyzacji, to receptę na poważny kryzys społeczny mamy gotową. Zwłaszcza jeśli polską gospodarkę dotknie zapowiadane już od pewnego czasu spowolnienie.