To jest prawie niewyobrażalne, ale od ostatnich filmów, które przyniosły Krystynie Jandzie aktorskie spełnienie, minęła dokładnie dekada, bo właśnie wtedy powstały „Tatarak” Andrzeja Wajdy i „Rewers” Borysa Lankosza. W międzyczasie był wątek superwizorki w serialu „Bez tajemnic”, filmowe epizody, no i Aniela Dulska w nieudanym projekcie Filipa Bajona „Panie Dulskie”. Jednak roli pisanej dla siebie, w obrazie pod nią skrojonym, Janda przez ten czas nie miała. Oczywiście, można powiedzieć, iż to nic dziwnego, bo przecież w tym okresie ponad wszystko pochłaniała ją praca w teatrze – po obu stronach rampy. Grała dużo, sporo też nie tylko w Warszawie reżyserowała. I objawiła wszystkim inny wymiar swojego aktorstwa. Najpierw w pękniętych „Matkach i synach”, a potem w przejmujących „Zapiskach z wygnania” zobaczyliśmy inną Jandę. Do krańca powściągliwą, wręcz zgaszoną, odzierającą swą intensywną sceniczną obecność ze wszystkiego, co niekonieczne. „Zapiski z wygnania” okazały się bezdyskusyjnie jednym z najważniejszych dokonań polskiego teatru w ostatnich latach. Bezkompromisowym napiętnowaniem antysemityzmu przez ukazanie jak w zatrzymanym kadrze ludzkiego losu i cierpienia, bez śladu publicystyki. Od chwili, gdy widziałem przedstawienie Magdy Umer, minął ponad rok, a jednak wciąż mam w oczach ściągniętą bólem twarz wielkiej aktorki, papieros w kąciku ust, w oku łza. Tyle. Siła tej kreacji polega na tym, że Jandzie udało odrzeć się z Jandy, chociaż opowieści o jej stałym zasobie środków i legendarnej przesadnej ekspresji trzeba już włożyć między bajki. Może tak było przed laty, ale dziś Janda jest całkiem inną aktorką. I może jedyną w tym właśnie kraju mogącą zagrać niektóre ważne role. Wiem o tym ponad wszelką wątpliwość po obejrzeniu filmu Jacka Borcucha „Słodki koniec dnia”.
„Słodki koniec dnia” to najlepsza rzecz w dotychczasowym dorobku Borcucha. Sprawdza się jako dramat rodzinny, obraz relacji matki z córką (świetna, zniuansowana rola Kasi Smutniak), portret kobiety w smudze cienia. | Jacek Wakar
Reżyser mówi wprost, że bez udziału Krystyny Jandy nie byłoby tego filmu, że nikomu innemu tej partii by nie zaproponował. Janda gra poetkę, laureatkę literackiego Nobla. 1968 rok zastał ją we Włoszech, a dokładnie w Toskanii i tu w pięknych okolicznościach przyrody historycznego miasta Volterra ułożyła sobie życie. Może pozwolić sobie na wiele, z autoironią nosi ciężar autorytetu moralnego, raz po raz sama przekuwa balon swej sławy. Ma jednak jeszcze drugą twarz, przez romans z obcym w Europie chce zachować resztki młodości, może zatrzymać uciekający czas. Z pozoru bawi się życiem, smakuje je jak świeże ryby kupowane prosto z kutra. Pod spodem skrywa jednak samotność i może jednak niespełnienie. Akt buntu przeciw zadowolonemu establishmentowi przychodzi nagle, wraz z przemówieniem bohaterki uhonorowanej kolejną nagrodą. Wymierza policzek starej Europie, zaprzecza politycznej poprawności, gotowa ponieść wszelkie tego konsekwencje. I je ponosi, czego dowodem mocne w pastelowej całości ostatnie sceny filmu.
Reżyser mówi wprost, że bez udziału Krystyny Jandy nie byłoby tego filmu, że nikomu innemu tej partii by nie zaproponował. | Jacek Wakar
„Słodki koniec dnia” to najlepsza rzecz w dotychczasowym dorobku Borcucha. Sprawdza się jako dramat rodzinny, obraz relacji matki z córką (świetna, zniuansowana rola Kasi Smutniak), portret kobiety w smudze cienia. Najbardziej przejmujący jest jednak w warstwie politycznej, bowiem wybrzmiewa niczym przemówienie Marii Linde – ostentacyjne pożegnanie z ufundowanym na starych zasadach światem, wypowiedzenie posłuszeństwa staremu porządkowi. To daje się wyczuć w chwiejącej się w posadach, ale ignorującej to uporczywie Europie. Nie bez przyczyny mówi Borcuch, że jego ostatnie dzieło wzięło się z licznych podróży do Włoch. Wsłuchał się w ten kraj i usłyszał właśnie to. Konkluzja bynajmniej nie jest optymistyczna.
Zwodnicza zatem jest pozorna lekkość tego filmu, tak jak zwodnicza jest wielka kreacja Krystyny Jandy. Wielka aktorka prowadzi swoją postać z olśniewającą pewnością i dezynwolturą, rozkwita na ekranie, aby za chwilę przeżyć kronikę zaprogramowanego przez samą siebie upadku. Nie bez znaczenia jest, że „Słodki koniec dnia” wspaniale się ogląda (zdjęcia i fantastyczne kostiumy) i równie dobrze słucha (muzyka Daniela Blooma). Ma w sobie coś uwodzicielskiego, ale i głębsze znaczenie. Warto smakować go powoli. Na pewno jeszcze raz wybiorę się do kina.