Chodzi o plan tak zwanej reformy sądów powszechnych. Tak zwanej, bo jej zarys jest jak dotąd znany tylko z doniesień medialnych, a na stronach rządowych albo sejmowych próżno szukać jakichkolwiek dokumentów źródłowych. Projekt miałby obejmować dwie główne zmiany: likwidację sądów apelacyjnych wraz z ujednoliceniem formalnych podstaw zawodu sędziego oraz wprowadzenie nowej instytucji „sędziów pokoju” do rozstrzygania najbardziej podstawowych spraw.

Zwłaszcza ta druga propozycja przyniosła najwięcej kontrowersji. Powołując się na źródła bezpośrednio w Ministerstwie Sprawiedliwości, „Rzeczpospolita” doniosła, że według propozycji resortu „sędzią pokoju” mogłaby być „osoba mająca nie mniej niż 35 lat, wybrana w wyborach powszechnych w każdym powiecie”, bez koniecznego wykształcenia prawniczego. Podstawowymi przesłankami tej zmiany miałoby być, po pierwsze, odciążenie sędziów okręgowych i rejonowych, a po drugie – uspołecznienie wymiaru sprawiedliwości. Wybierani w powszechnych wyborach na szczeblu samorządu, zajmujący się prostymi sprawami i orzekający na podstawie zasady uznaniowości (i życiowego doświadczenia) sędziowie pokoju mieliby usprawnić działanie całego sądownictwa.

Reakcję mediów i środowiska prawniczego można określić jako paniczną, co jest bezsprzecznie spowodowane emocjami, jakie po ostatnich trzech latach wywołuje zbitka „Ziobro–reforma–sądownictwo”. | Piotr Kantor-Kozdrowicki

Ledwie trzy dni później na łamach tej samej gazety propozycje ministerstwa napiętnował Mikołaj Prochownik, krakowski radca prawny. Sędziego bez wykształcenia prawniczego przyrównał we wstępie do lekarza bez studiów medycznych – i choć sam przyznał później, że analogia jest naciągana – dowodził, że instytucja sędziego pokoju w Polsce nie ma podstaw kulturowych, zdezorganizuje wymiar sprawiedliwości, a jej aspekt społeczny będzie destrukcyjny. Sędzia Sądu Rejonowego w Olsztynie Jacek Ignaczewski (i dawny współpracownik Ziobry) określił ideę sędziego pokoju jako niepotrzebny mit, zaś przewodniczący PKW Wojciech Hermeliński zauważył, że sąd bez prawnika nie jest sądem, tylko reliktem PRL. W podobnym tonie utrzymane były komentarze czy wpisy na stronach rozmaitych kancelarii prawnych i audytowych, natomiast Mariusz Jałoszewski z OKO.press opisał sądy pokoju jako „czynnik ludowy”, pytając retorycznie, czy tacy sędziowie uniewinnialiby opozycjonistów za na przykład blokowanie marszów ONR.
Reakcję mediów i środowiska prawniczego można więc określić jako paniczną, co jest bezsprzecznie spowodowane emocjami, jakie po ostatnich trzech latach wywołuje zbitka „Ziobro–reforma–sądownictwo”. Kierunek zmian zarysowany przez ekipę Ziobry i Jakiego nie jest jednak nowy. Koncepcje uspołecznienia funkcjonowania wymiaru sprawiedliwości i wprowadzenia – w takiej czy innej formie – instytucji sędziów pokoju, pojawiają się w różnych opracowaniach od dawna.

Jeszcze w 2014 roku, więc u schyłku rządów PO, Andrzej Zoll i Barbara Zawisza postulowali możliwość wprowadzenia sędziów pokoju jako remedium na przewlekłość postępowań w sądach zawalonych sprawami małej wagi. Waldemar Żurek, były rzecznik Krajowej Rady Sądownictwa, podobne propozycje wysuwa w różnych komentarzach medialnych regularnie od niemal dekady, temat pojawiał się też w pracach Forum Obywatelskiego Rozwoju Leszka Balcerowicza. Jeszcze w 2018 roku Związek Pracodawców Polskich oraz Warsaw Enterprise Institute przedstawiły projekt reformy sądownictwa z zarysem sądów pokoju – w założeniach bardzo podobnych do tych przedstawionych teraz przez resort.

Wzbudzająca dziś grozę wśród przedstawicieli palestry propozycja, by w „sądach pokoju” zasiadali obywatele bez formalnego wykształcenia prawniczego, nie jest żadnym precedensem ani w Polsce, ani w Europie. | Piotr Kantor-Kozdrowicki

Teza o rzekomym niedostosowaniu polskiej kultury prawnej do sądów pokoju także wydaje się być chybiona. Instytucja taka funkcjonowała w II RP – wtedy jako odpowiedź na problemy kadrowe tworzonego od podstaw systemu sądownictwa. W czasach PRL podobną rolę pełniły kolegia do spraw wykroczeń ze składem wybieranym od lat 70. przez radę gminy. Ich kres jako organów pozasądowych w 2001 roku przyniosła Konstytucja RP. Formalnie właściwość kolegiów zastąpiły tak zwane sądy grodzkie – jednak także na krótko, bo ich ostatnie wydziały zlikwidowano w 2009 roku, dążąc do ujednolicenia systemu sądowego. Już wtedy alarmowano, że zmiana może odbić się negatywnie na szybkości postępowań.

Wzbudzająca dziś grozę wśród przedstawicieli palestry propozycja, by w sądach pokoju zasiadali obywatele bez formalnego wykształcenia prawniczego, nie jest żadnym precedensem ani w Polsce, ani w Europie. Na podobnych zasadach funkcjonują z powodzeniem sądy pokoju we Włoszech czy w Belgii. Szczególnie dobrym przykładem organizacji sądów pokoju jest – pomimo odrębności systemu common law od doświadczeń kontynentalnych – Wielka Brytania. Dla przykładu w angielskich sądach magistrackich [magistrates courts] zasiadają obywatele bez wykształcenia prawniczego, ale po przejściu szkolenia prawnego. Nad ich decyzjami i poprawnością toczonego postępowania czuwają pracownicy sądowi [justices clerks] będący zawsze wykwalifikowanymi prawnikami z doświadczeniem procesowym. Trudno wskazać przeszkody, by podobne rozwiązania (na przykład z referendarzami sądowymi w roli stróżów postępowania) nie mogły być zastosowane w Polsce.

Instytucja „sądów pokoju” nie tylko na powrót wprowadziłaby czynnik społeczny w trybiki postępowań, ale w dłuższej perspektywie mogłaby pomóc wzmacniać bardzo wątłe zaufanie Polaków do wymiaru sprawiedliwości. | Piotr Kantor-Kozdrowicki

Wzmocnienie tak zwanego „czynnika społecznego w sprawowaniu wymiaru sprawiedliwości” – jakkolwiek odstręczająco brzmi – jest jednym z warunków poprawnego rozwoju sądownictwa, wyraźnie zawartym w Konstytucji. Teoretycznie w polskim wymiarze sprawiedliwości rolę taką mieli pełnić ławnicy. W praktyce ich i tak nikłe kompetencje są stale ograniczane; w żargonie prawniczym mówi się o nich „paprotki”. Wymiar sprawiedliwości pozostaje od lat realnie zamknięty na obywateli, co jest odbiciem szerszego problemu. Skoncentrowana w hermetycznym środowisku polska kultura prawna od dekad wykazuje tendencję do brnięcia w dogmatyczny formalizm. Litera prawa wypiera całkowicie jego ducha, tymczasem system obejmujący absolutnie każdy przejaw życia społecznego, musi odzwierciedlać jego nieuchwytną złożoność. Starsze niż polskie doświadczenia prawne, pokazują, że „ludowe”, intuicyjne rozumienie poczucia sprawiedliwości jest ważnym elementem uelastyczniającym literalną wykładnię przepisów. Instytucja sądów pokoju nie tylko na powrót wprowadziłaby czynnik społeczny w trybiki postępowań, ale w dłuższej perspektywie mogłaby pomóc wzmacniać bardzo wątłe zaufanie Polaków do wymiaru sprawiedliwości.

Naturalnie na etapie, kiedy nie znamy propozycji przepisów, nie można wysnuwać wniosków de lege ferenda. Być może – jak zaznacza wielu z wymienionych wyżej komentatorów – cała sprawa jest wyłącznie medialną wydmuszką, obliczoną na badanie reakcji na kolejne zmiany w sądownictwie. Po tych reakcjach zresztą wydaje się bardzo wątpliwe, by rząd PiS-u chciał rozpoczynać kolejną „reformę wymiaru sprawiedliwości”. Niemniej, pomysł na sądy pokoju nie zasługuje na tak druzgocącą krytykę. Warto, by przetrwał czasy Ziobry i w przyszłości – w warunkach pełnej praworządności – został wprowadzony w życie.

 

Tekst wyraża poglądy autora.