Zdarzyło się kiedyś w Polskim Radiu, że autor biografii poświęconych dwóm wielkim polskim poetom dwudziestowiecznym zaprosił do prowadzonej przez siebie audycji kilka osób, aby podyskutować o fenomenie Witolda Gombrowicza. Zaczęli od tego, że puścili w eter historyczne nagranie Wolnej Europy, w którym twórca „Ferdydurke” czyta początek swojego dziennika. Gombrowicz nie odznaczał się dźwięcznością głosu. Mówił do mikrofonu skrzekliwie i pozersko, grasejując i przesadnie akcentując niemal każdą sylabę tonem zmanierowanym do granic przegięcia. Jego głos brzmi w tym unikatowym nagraniu zdecydowanie nieprzyjemnie, nie jest to głos osoby, z którą inni ludzie chcieliby się impulsywnie zaprzyjaźniać. Po emisji dało się w odbiorniku słyszeć stłumione salwy śmiechu, po czym obecni w studio rozmówcy, zanim przeszli do rzeczy, wyrzekli kilka fraz w rodzaju „no tak…, no cóż…, on tak miał”.

Czyżby więc spodziewali się, że wielki twórca literatury będzie do nich mówił z archiwalnego nagrania głębokim jak studnia, dźwięcznym, aktorsko postawionym bas-barytonem? Skąd, u licha, wzięło im się to dziecinne oczekiwanie? Czy osoba oznaczona w zbiorowej wyobraźni intelektualnej jako „wybitny twórca” musi odznaczać się – wedle prawideł tejże wyobraźni – kompletem cech korzystnie wyróżniających ją na tle ludzkiej przeciętności pod każdym względem? Sądzilibyśmy, że tak naiwne nastawienie należy już dziś do przeszłości, kiedy dzieci i młodzież uczono z czytanek o herosach kultury, że owi bohaterowie są równie idealni, jak herosi z dawnych mitów. Ale przecież zdaje się, że obaliliśmy wszystkie mity, że nie do końca wierzymy w te, które obecnie reinstalujemy w przestrzeni naszej zbiorowej wyobraźni.

A jednak nie. Jednak wciąż tkwi w wielu ludziach potrzeba wyróżnienia się na tle reszty stworzenia. I kiedy nie przybiera ona już postaci kultu herosów umysłu, wraca do formy bardziej uogólnionej – dowodzenia, że w człowieku jako takim tkwi jakaś cecha odróżniająca go pozytywnie dla niego samego od wszystkich innych bytów, które znajdują się w jego polu poznawczym. Nieszczęśliwe „ja” pragnie usilnie nadać samo sobie pewność istnienia, zwłaszcza że od samego początku swoich dziejów cichcem podejrzewa samo siebie o nieistnienie, o bycie samotworzącą się fikcją. Znaczna część dziejów myśli (przynajmniej w zachodnim kręgu kulturowym, kultury azjatyckie nie przypisywały bowiem temu zagadnieniu wielkiego znaczenia) polega na uruchamianiu najrozmaitszych form napięcia między poczuciem wartości „ja” a poczuciem jej braku. Opcja unieważnienia samej tej opozycji uruchamiana była niestety najrzadziej.

Do wynoszenia „ja” ludzkiego ponad inne byty służył szereg pojęć, którym w dziejach kultury Zachodu rychło nadano wzniosłe konotacje – najistotniejsze z nich to w wersji polskiej „dusza”, „duch” i „umysł”. Przez wiele stuleci działały one jak zaklęcia – ich wypowiedzenie lub napisanie sprawiało, że atmosfera momentalnie się uwznioślała i nawet średnio rozgarnięci odbiorcy pojmowali, że tu się mówi/pisze o czymś ważnym. Ileż miernot wypływało na szczyt fali intelektualnego powodzenia – obojętnie, czy płynęły w XV wieku, czy w XVIII – imając się tych magicznych słów. „Dusza”. „Duch”. „Umysł”. Dzięki tym słowom czuliśmy się, jakby to powiedzieć – lepiej. Przynajmniej trochę lepiej. Warto też może zauważyć, że o ile wiele milionów istnień ludzkich przeszło gwałtownie i boleśnie w niebyt z powodu istnienia pojęć „wiary” i „narodu”, o tyle w imię „umysłu” czy „duszy” mordowaliśmy się względnie rzadko, a może nawet wcale. Już choćby dlatego można te pojęcia lubić nawet wtedy, kiedy nie wiadomo, co one znaczą. A tego nie wie na pewno nikt.

Siedemsetstronicowa monografia Paula S. MacDonalda „Psychē. Dzieje pojęcia. Dociekania o duszy, umyśle i duchu od Homera do Hume’a” [The History of the Concept of Mind, vol. 1, Speculations about Soul, Mind & Spirit from Homer to Hume, 2003] jest skrupulatnym akademickim studium z historii idei. Autor omawia w nim rozwój klastera pojęć określających te szczególne atrybuty naszego istnienia, co do których sądziliśmy od zarania dziejów, że czynią nas w jakiś sposób wybitniejszymi ponad inne formy materii. Studium zaiste poważne, skoro autor po przeszło sześciuset stronach wywodu zdołał doprowadzić wątek zaledwie do czasów wczesnego Oświecenia. Zatrzymał się na myśli Leibniza i Hume’a, roztropnie nie wchodząc na obszar filozofii kantowskiej i pokantowskiej, na którym jego temat byłby się jeszcze o wiele bardziej skomplikował, a moce przerobowe czytelników byłyby raczej osłabły.

Tak więc otrzymujemy w tej księdze drobiazgowe analizy starotestamentowego „ruach”, preskoratejskiego „nous”, platońskiej i arystotelejskiej „psyche” i kilku pokrewnych historycznie terminów – i tylko one zajmują w niej sto pięćdziesiąt stron. Potem autor przechodzi do Nowego Testamentu, do późnego antyku i średniowiecza, skupiając się zwłaszcza na myśli Augustyna, na arabskich arystotelikach oraz, w kolejnych rozdziałach, na myślicielach późnośredniowiecznych i wczesnorenesansowych. Obszerny rozdział poświęcony jest ewolucji słów dotyczących „duszy” i „umysłu” w dawnej literaturze angielskiej. Finalne partie, jak już wspomniano, dotyczą początków filozofii nowożytnej: Kartezjusza, Spinozy, Leibniza i brytyjskiego empiryzmu, czyli form myślenia zwiastujących nadchodzenie nowoczesności z jej widzeniem ludzkich władz mentalnych odchodzącym stopniowo coraz dalej od prostych binarnych opozycji. Decyzja autora, aby przerwać wywód na tym etapie, podyktowana została zapewne nie tylko troską o wytrzymałość czytelnika i bilans roczny wydawcy. Rzecz bowiem w tym, że MacDonalda interesują tylko te odmiany myślenia Zachodu, w których „dusza” i „umysł” są bytami ontologicznie samodzielnymi.

Tylko w najstarszych warstwach dziejowych naszego uniwersum pojęciowego, w Starym Testamencie i w archaicznych eposach homerowych, nie obserwujemy podziału istoty ludzkiej na res extensa i res cogitans. Od czasów presokratyków narasta w Europie przeświadczenie, że tkwi w nas jakiś tajemniczy element wzbogacający materię naszych ciał o nieuchwytny, lecz w tej niepochwytności kluczowy pierwiastek. Sokrates, a zwłaszcza Platon nadali temu przeświadczeniu wyraz tak mocny i tak przekonujący, że zachodni krąg kulturowy uznał go za daną obiektywną, a nadejście chrześcijaństwa wzmocniło wydatnie monopol tego stanowiska. Dlatego myśliciele wszystkich epok borykali się z mind–body problem, nie widząc możliwości jego zniesienia i opowiadając się albo za duchem, albo za materią. Filozofia kantowska i pokantowska bardzo powoli podważała ten układ pojęciowy. Ale dopiero w XXI wieku osiągnięcia neuronauki i dziedzin pokrewnych – niemające nic wspólnego z humanistyką – zaczynają nam uświadamiać, że nasze życie duchowe (również: intelektualne, umysłowe, afektywne) nie zależy ani od materii, ani od nie-materii, lecz jest jakością niezależną od tego podziału.

Wracamy więc powoli do najdalszej przeszłości naszego myślenia – do metaforycznych idei „duszy” jako „oddechu”, „ducha” jako „tchnienia”. Intuicje ludzi żyjących ponad trzy tysiące lat temu, oparte na pierwszych intelektualnych obserwacjach świata fenomenów, okazują się trafne na tle najnowocześniejszej nauki. W tym sensie monografia MacDonalda jest pamiętnikiem pewnego złudzenia – być może najważniejszego w dotychczasowej historii ludzkości.

Czynienie uwag krytycznych do przekładu Ireneusza Kani byłoby bezczelnością. Składa się on w spójną całość z wysmakowaną szatą edytorską tej książki, której skład, druk i oprawa – jak wynika z informacji w kolofonie – wymagały współpracy aż pięciu firm. Nawet decyzję, aby w jej polskim tytule na pierwszym miejscu znalazło się pojęcie, które w tytule oryginalnym w ogóle nie występuje, można uznać za dobrze uzasadnioną. Jedyny szczegół, który może dziwić, to nieuwzględnienie przez Tłumacza istnienia polskiego przekładu „Die Entdeckung des Geistes” Brunona Snella. Cytat z tej pracy u MacDonalda [s. 37] przełożony jest z jej przekładu angielskiego, a jego porównanie z przekładem Agny Onysymow z niemieckiego oryginału [Bruno Snell, „Odkrycie ducha”, Fundacja Aletheia, Warszawa 2009, s. 27] jest pouczające, pokazuje bowiem, jak poważne mogą być różnice pojęciowe zachodzące przy tłumaczeniu tekstów, które dotyczą materii tak nieuchwytnej, jak ludzka dusza.

 

Książka:

Paul S. MacDonald, „Psychē. Dzieje pojęcia. Dociekania o duszy, umyśle i duchu od Homera do Hume’a”, przeł. Ireneusz Kania, wstępem opatrzył Andrzej Serafin, Biblioteka Kwartalnika Kronos, Warszawa 2019.