Jeden z pobocznych bohaterów najnowszej powieści Michela Houellebecqa, niejaki Aymeric d’Harcourt-Olonde w jednej z najważniejszych scen książki popełnia samobójstwo, podpalając się podczas manifestacji rolników protestujących przeciw polityce francuskiego rządu oraz całej Unii Europejskiej. Wystarczyło to krytyce nad Sekwaną, by obwieścić, że autor „Cząstek elementarnych” jest jedynym w swoim rodzaju prorokiem we własnym kraju. Premiera jego poprzedniego dzieła – „Uległości” z 2015 roku – zbiegła się z zamachami na redakcję „Charlie Hebdo”, a teraz pisarz, skonstatowano bez zmrużenia oka, przewidział ruch „żółtych kamizelek”.

Francuska premiera „Serotoniny” miała miejsce na początku stycznia, z miejsca osiągając ogromny pierwszy nakład w wysokości 320 tysięcy egzemplarzy. Tak się złożyło, że byłem w Paryżu dwa tygodnie później. Książka zajmowała najwyższe miejsca na listach bestsellerów, nie widziałem księgarni, gdzie nie umieszczono jej w wystawowym oknie. Houellebecq po raz kolejny rozbił bank, uderzając w samo sedno francuskich i ogólnoeuropejskich lęków. Bez najmniejszych wątpliwości „Serotonina” stała się najgłośniejszym tytułem pierwszego półrocza na całym kontynencie, jednak na drugi plan zeszło jej pełne zrozumienie. Francuski gwiazdor, abnegat i outsider w jednej osobie ma szczęście do wywoływania narodowych dyskusji, ale z głębią interpretacji jest już gorzej. Zamiast docierać w naprawdę niebezpieczne rejony, łatwiej zatrzymać się na poziomie w sumie bezpiecznych publicystycznych ogólników.

Choć „Serotonina” dopiero dziś oficjalnie trafia na półki naszych księgarń, zdążyła wywołać już w Polsce małą wrzawę. Pierwsze recenzje mnie ominęły, więc nie ukrywałem zdziwienia, gdy dowiedziałem się, że co niektóre krytyczne i pisarskie pistolety raczyły już rozjechać walcem nowego Houellebecqa, zaznaczając przy tym, że wybitnym pisarzem to on nie był nigdy, ale przynajmniej nie nudził. Klasy wciąż nie zdobył, za to podobno nudzi niemiłosiernie. Najgorsze jednak, że jak się okazało, autor „Możliwości wyspy” złożył akces do prawicy. Dlaczego? Z powodu wspomnianego Aymerica. Jeśli postać z kart książki podpala się w proteście przeciw polityce UE, sprawa jest oczywista. Houellebecq, ty zgorzkniały, prawicowy fundamentalisto!

Czytałem to wszystko, przecierając oczy ze zdumienia. Można się zgodzić, że poprzednie utwory francuskiego pisarza były polityczne. Komentowały przecież zmierzch zadowolonej z siebie Europy, wyszydzały jej dewiacje, punktowały hipokryzję. Tyle że nie przyszłoby mi do głowy naznaczać Houellebecqa metkami ideologicznych przynależności. Nazywa się go nihilistą z łagodną rezygnacją poddającym się biegowi zdarzeń, ostrym krytykiem współczesności. Na swój użytek widzę w autorze „Serotoniny” spadkobiercę jego rodaków egzystencjalistów, późne dziecko rewolty 1968 roku. Houellebecq zdaje się być gotów zakwestionować wszystkie normy, wyszydzić społeczeństwo w jego fałszywej moralności. Na koniec jednak – i widać to wyraźnie właśnie w „Serotoninie” – wyłazi z niego liryk pełną gębą, co dowodzi, że tylko miłość może nas ocalić. Powie ktoś może, że to zbyt proste, że nie przystoi. Czytałem jednak „Serotoninę” z ogromną, mocno perwersyjną przyjemnością i nawet do głowy mi nie przyszło, żeby przypisywać jej autorowi nachalne łatki. To zresztą zmora, z którą od lat trudno mi się pogodzić – ocenianie sztuki przez ideologię, zapominając, jak toksyczny, a może nawet zabójczy ma na nią wpływ.

„Serotonina” to rzecz o czterdziestosześcioletnim facecie, pracowniku francuskiego Ministerstwa Rolnictwa, który pewnego dnia postanawia zmazać z powierzchni życia wszystkie ślady swej dotychczasowej egzystencji. Odchodzi z pracy, zamyka wszelkie konta i korespondencje. Wprowadza się do jednego z nielicznych w Paryżu hoteli, gdzie jeszcze wolno palić, i utrzymuje się przy życiu dzięki regularnie przyjmowanym tabletkom o nazwie Captorix. Zostawia za sobą znienawidzoną dziewczynę z Japonii, rezygnuje z seksu, chce tylko żyć niezauważalnie. I to mu się udaje, ale i tak diagnoza lekarska jest nieubłagana – Florent-Claude Labrouste umiera ze smutku. Nadziei nie ma, choć to przypadek odosobniony. Bohater jednak nie czuje się zdziwiony. Ostatnie strony „Serotoniny” są długim pożegnaniem Pana Nikt ze światem, litanią ostatnich razów, celebracją powolnego odchodzenia.

Nie znaczy to jednak, że nowe dzieło Houellebecqa przytłacza egzystencjalnym ciężarem, nie daje perwersyjnej odrobinę przyjemności. Florent-Claude to obmierzły cynik i niełatwo go polubić, zresztą pisarz w najmniejszym stopniu o to nie zabiega. Jednak nie sposób nie docenić jego ironii i przenikliwości pod adresem świata i samego siebie. Jest coś z dawnych powieści twórcy „Poszerzenia pola walki”, gdy z zacięciem niedawnego macho opisuje swe dawne kochanki i seks z nimi. Tyle że miejsce mnożenia opisów seksualnych perwersji zajmuje smolista gorycz, podlana upiornie czarnym humorem. Przed katastrofą nie ma ucieczki i nie ma wątpliwości, że wszystkich nas to czeka. Pisarz nie pozostawia w tym względzie złudzeń.

„Serotonina” to kronika zapowiedzianej śmierci Pana Nikt – Florenta-Claude’a Labouste’a, ale też opowieść o upadku cywilizacji. Pisana małymi literami, bez zbędnych wykrzykników, a przez to jeszcze bardziej przejmująca. Jako się rzekło: w tej historii pierwsze skrzypce gra śmierć. A ona nie ma ideologicznych barw.