Urodziłem się i częściowo wychowałem w PRL-u. To doświadczenie formujące i dla wielu osób z mojego pokolenia ważne tożsamościowo. Jako nastolatek dożyłem końcowej smuty systemu i pamiętam raczej atmosferę emocji panujących wówczas wśród dorosłych niż ich polityczne rozmowy o wyzwalaniu Polski. W migawkowej pamięci tamtych czasów został mi obraz marazmu lat 80. A potem nastał przełom roku 89. i wielkie podniecenie ludzi, że coś może się zmienić. Taki rodzaj uczucia, którego doznaje pasażer przed podróżą w nieznane. Nikt do końca nie wiedział, co nas czeka, gdy już wysiądziemy na obiecanym przez Wałęsę „przystanku wolność”, ale w powietrzu unosiła się nadzieja, że będzie tam lepiej. Atuty wolności objawiły się najpierw na przyblokowych bazarach, gdzie ludzie wynosili z domów wszystko, co mogli sprzedać. Dopiero potem wszyscy uczyliśmy się na własnej skórze, co to „lepsze” – czyli kapitalizm i demokracja – znaczy w praktyce we wszystkich swoich odcieniach. Demokracja okazała się trudną sztuką szukania politycznej stabilności między upadającymi i powstającymi, zmieniającymi się jak w kalejdoskopie gabinetami i rządami lat 90. Wolny rynek sprawił, że jedni biednieli, drudzy robili zawrotne kariery. Winda awansu od czasu początkowego PRL-u jeszcze nigdy nie kursowała w Polsce tak szybko.
Mieliśmy reformy Balcerowicza, swoje rozliczenia z komunizmem i zmagania z codziennymi problemami – od inflacji po problemy ustrojowe. Mieliśmy też nowe wyzwania – przystosowanie do standardów Europy Zachodniej, która przestała być tylko mityczną krainą upragnionej wolności i zaczęła być tym, co realne – kolejkami do lekarzy, bezrobociem, niepewnością jutra. To wszystko są zdobycze czerwca – na dobre i na złe – które stanowią podwaliny III RP. Okrągły Stół zapoczątkował ten proces, a częściowo wolne wybory uświadomiły obu stronom politycznej barykady, że istnieje historyczna konieczność (a może przymus?) i nie ma już odwrotu od wolności.
Dziś, co naturalne, tamte zmitologizowane początki nowej, wyzwolonej Polski zaczyna się archeologicznym, a nawet krytycznym okiem oglądać i podważać. Historia lubi być pisana na nowo, zwłaszcza jeśli dotyczy tak zawikłanych i przełomowych momentów jak transformacja ustrojowa. Nic więc dziwnego, że spór o znaczenie Okrągłego Stołu i 4 czerwca powraca od kilku lat do naszej zbiorowej dyskusji coraz mocniej. Tym mocniej zresztą, im silniejszy jest konflikt politycznych aktorów o moralną prawdę dotyczącą sposobu pamiętania o przeszłości.
Polityczna walka o moralne przywództwo toczona przy pomocy historycznej walki o pamięć ujawnia jednocześnie potrzebę przepracowania naszej własnej zbiorowej tożsamości. Zwłaszcza że nadzieje związane z nową Polską były duże, a ocena efektów dokonywana z roku na rok przez społeczeństwo coraz bardziej krytyczna. Uwierzyliśmy (jedni bardziej, drudzy mniej) w wartości i ideały mitycznego Zachodu; jego pełne półki w sklepach, szanse nowego życia, kontrolę nad politykami. Nikt jednak, łącznie z solidarnościową opozycją, nie wiedział, z czym konkretnie te przemiany się wiążą. Parafrazując Tischnera, Polacy otrzymali nieszczęsny dar wolności. Uzyskali wolność, ale nie wiedzieli, jak być wolnymi.
Starsze pokolenie opozycjonistów, które doszło wtedy do władzy, myślało o polityce w kategoriach moralnych i militarnych. W imię słusznych idei wciąż byli w trybie wyzwalania Polaków od różnych niepożądanych zagrożeń. Ich troska o wolność narodu objawiała się paternalistyczną potrzebą kontroli, tak by modernizacja duszy polskiej przebiegała właściwie i sprawnie. Zapomnieli tylko, że polityka to nie ideał moralny, a szara rzeczywistość walk politycznych i kompromisów. Walczyli mimo to zaciekle, najpierw z komuną, potem między sobą, a następnie z młodszym pokoleniem o rozumienie przeszłości i znaczenie wolności.
Rewolucja jednak ma to do siebie, że zazwyczaj pożera własne dzieci, odbrązawia mity i anihiluje przeszłość. Nie inaczej stało się i tym razem. Dziś liderzy III RP, tak z PiS, jak i parlamentarnej opozycji, choć wymieszani biograficznie, są już mentalnie niezdolni do wyjścia ze swoich ideowych okopów, powielając jedynie schematyczne podziały na „komunistów” i „demokratyczną opozycję”, próbują się wzajemnie politycznie unicestwić. Najważniejszym orężem w tej walce jest zaś snuta przez nich moralna opowieść o początkach III RP. Dla opozycji to symbolicznie wciąż Okrągły Stół i Wałęsa, dla partii rządzącej to żołnierze wyklęci i zapomniana część opozycjonistów z „Solidarności”.
Ten wzajemny spór, który ze sobą toczą o to, kto jest zdrajcą, kto ofiarą, a kto bohaterem, odsłania jednocześnie fundamentalne pytanie o istotę samej wolności i o kształt wspólnej pamięci dotyczącej naszej najnowszej historii. Jaki ma ona wpływ na kształt tożsamości polskiego społeczeństwa – jakie znaczenie ma dla starszego pokolenia Michnika i Kaczyńskiego, a jakie dla najmłodszego – osób, które w ostatnich wyborach mogły głosować po raz pierwszy. Problem ze znalezieniem jednej wspólnej podstawy dla odpowiedzi na te dwa pytania widać od pewnego czasu przy każdej awanturze o sposób świętowania naszych najważniejszych historycznych dat, o sposób upamiętniania przeszłości czy wybór i kształt miejsc pamięci – od 11 listopada, poprzez 4 czerwca, po muzeum Westerplatte i Muzeum II Wojny Światowej.
Do głosu dochodzi też coraz silniej to, co stłumione wcześniej przez mainstreamową narrację oficjalnego dyskursu tożsamościowego – różnica. Różnica stylów życia, opowieści o przeszłości i oczekiwań. W tej grze o pamięć historyczną wygrywa jednak – co nie powinno dziwić – grupa większościowa. Dziś to grupa wyborców, którą swoją narracją obsługuje PiS i do której z resentymentem odnosiła się opozycja-koalicja po przegranych wyborach do PE. W tej sytuacji – przy tak podzielonej pamięci o Okrągłym Stole – przydałby się nam więc po raz kolejny niemiecki odpowiednik sporu historyków, który po raz pierwszy zaistniał u nas przy okazji dyskusji o Jedwabnem. W Niemczech w latach 80. XX wieku spór ten pozwolił starszemu i młodszemu pokoleniu urealnić wypieraną długo przeszłość własnego narodu z czasów II wojny światowej, godząc pamięć indywidualną z oficjalną narracją państwową i historie starszego pokolenia z opowieściami i oczekiwaniami młodszego.
Dziś bowiem dobrze już widać, że młodsze pokolenie w Polsce zupełnie nie odnajduje się w starych narracjach albo przejmuje bezwiednie jedną ze zmitologizowanych wersji fundacyjnej opowieści – albo heroiczną, albo zdradziecką, wpadając w koleiny starych sporów. Świętowanie 4 czerwca w tej sytuacji mogłoby stać się dla nowego pokolenia szansą na znalezienie własnego sposobu rozumienia tej ważnej symbolicznie dla III RP daty. Młodzi, żyjąc już w wolnej Polsce, wypracowali sobie inne, nieznane wcześniejszym pokoleniom sposoby na życie i formy zaangażowania społeczno-politycznego. Dzięki ich innemu spojrzeniu na rzeczywistość oraz dystansowi historycznemu mają po raz pierwszy możliwość, by wyjść poza bieżącą mitologizację polityczną i kontestując obie opowieści starych, sformułować swoją wersję przeszłości, tym samym dać podwaliny pod nową interpretację historii o przełomie ‘89 roku, PRL-u i transformacji.
Interpretację, w której, dzięki uhistorycznieniu przeszłości, obecne podziały jako elementy zostałyby włączone do jednej zrytualizowanej polskiej opowieści o historii najnowszej, stając się częścią nowego paradygmatu pamięci społecznej. W tym celu potrzebne jest jednak przepracowanie na poziomie pamięci zbiorowej stosunku do PRL i transformacji, tak by można je było spójnie połączyć z oficjalną pamięcią publicznej polityki historycznej. Jest to jedno z najważniejszych wyzwań, które stoi przed naszym społeczeństwem. Z wyzwaniem tym nie uporamy się zapewne przez następne lata, więc przy obecnych i najbliższych obchodach 4 czerwca będziemy wciąż mogli obserwować walkę między starymi o pamięć w typowo westernowym czarno-białym stylu – „bohaterowie lub zdrajcy”. Na nową narrację młodych przyjdzie nam zaś jeszcze trochę poczekać.