Szanowni Państwo!
„Tak jak na początku maja modliliśmy się o deszcz, to módlmy się, żeby ten deszcz przestał teraz padać” – premier Mateusz Morawiecki wypowiadał się niedawno we właściwej sobie manierze.
Przypomnijmy, iż najpierw ogłaszano, że w całym kraju brakuje wody. Następnie wszystkie media informowały o powodzi, która dotknęła południową Polskę. Minęły trzy tygodnie i wydaje się, że modlitwy, o które apelował premier, okazały się aż nadto skuteczne. Polskę opuściły deszcze i… nawiedziły susze. Upał jest trudny do wytrzymania. Dziś znów wpatrujemy się w niebo z nadzieją na opady.
Jednak prawdziwym szokiem było to, że kilka dni temu w Skierniewicach w ogóle zabrakło wody! Prezes lokalnego przedsiębiorstwa wodno-kanalizacyjnego, Jacek Pełka, wydał dramatyczne oświadczenie: „Powoli musimy zacząć przyzwyczajać się, że woda to dobro luksusowe. U nas nie ma jeszcze tej świadomości, nie zawsze, gdy odkręcimy kran będzie tak, że woda nam poleci”. Infrastruktura, a przede wszystkim świadomość społeczna, nie nadążają za zmieniającym się krajobrazem klimatycznym. Musimy dostosować się do zmian – i to szybko.
Wbrew nadziejom premiera Morawieckiego, naszych problemów nie rozwiążą bowiem modlitwy, ale radykalna zmiana polityki. A sytuacja jest bardzo poważna – już teraz na jednego Polaka przypada tyle wody co na mieszkańca – uwaga – Egiptu. W Europie znajdujemy się pod tym względem na szarym końcu.
Jak to możliwe?! – ktoś słusznie zapyta. Przecież jeden rzut oka na mapę kraju wystarczy, by przekonać się, że w Polsce wody – przynajmniej w teorii – mamy pod dostatkiem. Rzeczywistość od teorii jednak odbiega. I to z kilku powodów.
Przede wszystkim – zmiany klimatyczne. Wbrew nadziejom niektórych rozbawionych polityków i komentatorów, pod wpływem globalnego ocieplenia Polska nie zamieni się w drugie Włochy i potentata w produkcji win, jak sugerował przed kilkoma laty Roman Giertych, ale raczej w… jałową sawannę. Zaledwie kilka miesięcy temu, pod koniec kwietnia, przez Mazowsze i Wielkopolskę przeszły burze piaskowe. Nie był to piasek znad Sahary, ale nasz ojczysty, polski.
Polski rząd, na szczęście, nie ogranicza się tylko do modlitw przed telewizyjnymi kamerami. „Polityka ekologiczna państwa 2030” dokument przygotowany przez Ministerstwo Środowiska, informuje, że skutki zmian klimatu będą się jedynie nasilać. „Częstsze ekstrema temperatury, większa intensywność opadów mogąca powodować powodzie o każdej porze roku, wzrost częstotliwości i intensywności huraganów, a także częstsze występowanie susz” – oficjalnie przygotowany raport jest jednoznaczny w ocenie zagrożeń, które czekają Polskę w najbliższych dekadach.
„Klimat zmienia się szybko, a będzie zmieniał się coraz szybciej, na skutek emisji gazów cieplarnianych i wzmacniających efekt cieplarniany sprzężeń zwrotnych. Jeżeli natychmiast nie przestaniemy go destabilizować, to w pewnym momencie nie nadążymy za tymi zmianami”, podkreśla fizyk atmosfery i współautor książki „Nauka o klimacie” profesor Szymon Malinowski w rozmowie z Tomaszem Sawczukiem.
Stajemy więc przed epokowym wyzwaniem. Zmiany klimatyczne, dotąd obrazowane głównie za pomocą topniejących lodowców w odległych krainach, są realnym zagrożeniem tu i teraz. A susze to jeden z przejawów tych zmian.
Nie znaczy to, że pozostaje nam czekać na katastrofę z założonymi rękoma. Doktor Iwona Pińskwar i doktor Dariusz Grarczyk – naukowcy z Zakładu Klimatu i Zasobów Wodnych Instytutu Środowiska Rolniczego i Leśnego Polskiej Akademii Nauk – przekonują w wywiadzie z Łukaszem Pawłowskim, że do stabilizacji stosunków wodnych konieczna jest odbudowa tak zwanej małej retencji. Chodzi o to, aby woda z gwałtownych, ale rzadszych opadów zostawała z nami, a nie spływała od razu do Bałtyku.
„Jeżeli rzekę wyprostujemy, obwałujemy ją, zabierzemy jej tereny zalewowe, tam gdzie mogła się rozlewać, to siłą rzeczy wody będzie coraz mniej. […] Dlatego w skali kraju powinniśmy odbudowywać małą retencję i dać rzekom możliwość rozlewania tam, gdzie to tylko możliwe”, mówi Pińskwar.
Dziś na skutek osuszania bagien, zabierania rzekom terenów zalewowych, ale także betonowania naszych miast zatrzymujemy tylko około 4 miliardy metrów sześciennych wody, czyli około 6,5 procent „objętości średniorocznego odpływu rzecznego”. To bardzo mało.
„W miastach bardzo chętnie wszystko wykładamy kostką i woda nam spływa”, mówi Sergiusz Kieruzel rzecznik prasowy Wód Polskich – głównej instytucji odpowiedzialnej za krajową gospodarkę wodną – w rozmowie, którą opublikujemy w najbliższych dniach. „Jest to do pewnego stopnia koszt postępu – musimy budować autostrady, dojazdy do nich – ale nie wiem dlaczego daliśmy sobie wmówić, że kostka jest ładniejsza niż trawnik. Starajmy się zachowywać jak najwięcej zieleni”.
Z jednej strony wydaje się, że władze zdają sobie sprawę z problemu. Minister gospodarki morskiej i żeglugi śródlądowej do 2028 roku chce więcej niż podwoić ilość zatrzymywanej wody, a na ten cel rząd planuje przeznaczyć 14 miliardów złotych. To dobra wiadomość, ale jednocześnie te same władze wciąż – mówiąc delikatnie – z dystansem podchodzą do ostrzeżeń przed skutkami globalnego ocieplenia czy do wezwań, by polski system energetyczny stał się bardziej przyjazny środowisku.
Politycy poczynają sobie tutaj z wielką swobodą. Nie wiadomo na przykład, dlaczego prezydent Duda – z wykształcenia prawnik – mocno wykracza poza obszar swoich kompetencji. I w grudniu na szczycie klimatycznym w Katowicach przekonuje, że „węgla mamy jeszcze na 200 lat”, a w związku z tym nie będziemy z niego rezygnować. Tymczasem energetyka węglowa ma poważny wpływ na niedobory wody. Kopalnie negatywnie wpływają na poziom wód gruntowych, elektrownie z kolei wymagają dużych ilości wody do chłodzenia. Krótko mówiąc, im mniej mamy wody, tym większe kłopoty będziemy mieli z prądem. Jak katastrofalne będą skutki dla gospodarki i naszego życia, można sobie jedynie wyobrazić.
„Jeśli część elektrowni przestanie wytwarzać prąd, to stracą zasilanie chłodnie, w których przechowujemy żywność, a w sklepach nie będzie jedzenia. Przestaną działać pompy, które pozwalają nam nalać paliwo do baku, a także część infrastruktury komunikacyjnej i telekomunikacyjnej. Wtedy może się zdarzyć, że cały świat, w którym żyjemy, nagle stanie w miejscu”, mówi ekspert, profesor Malinowski.
Zmiana myślenia o dostępie do wody powinna się też przełożyć na nasze codzienne zachowania. Warto zacząć od siebie. Jak zwraca uwagę doktor Dariusz Graczyk, na przykład „podlanie ogrodu, o powierzchni 300 metrów kwadratorych wymaga około 3 metrów sześciennych wody. To tyle, ile przeciętna osoba zużywa miesięcznie na cele bytowe!”.
Ale oszczędzać wodę możemy także w inny sposób – na przykład ograniczając zużycie plastiku czy… rzadziej kupując ubrania. „Jedna para dżinsów to 10 000 litrów wody. Polecam sobie to przemnożyć przez każde nieużywane spodnie, które leżą w naszej szafie”, mówi Areta Szpura – współtwórczyni popularnej na całym świecie marki odzieżowej, a dziś aktywistka ekologiczna – w rozmowie z Jakubem Bodzionym. „Musimy przestać mówić o kosztach tylko w kontekście naszego portfela, ale pomyśleć także o cenie, jaką płaci środowisko, w którym żyjemy”, mówi Szpura, która właśnie wydała książkę „Jak uratować świat”, dającą konkretne porady, jak zmienić nasze codzienne zachowanie na bardziej ekologiczne.
Warto wziąć te słowa do serca, ponieważ jeśli nie zaczniemy natychmiast wsłuchiwać się sygnały, jakie wysyła nam planeta, stracimy wszyscy. W swoim poniedziałkowym felietonie Tomasz Sawczuk z naszej redakcji apelował, by sprawdzić, czy posłowie, których jesienią wybierzemy do parlamentu, są świadomi ekologicznych zagrożeń, przed jakimi stajemy i gotowi z nimi walczyć. Jeśli nie, pisał Sawczuk, lepiej zrezygnować z ich wyboru. I to niezależnie od barw partyjnych.
Zapraszamy do lektury!
Redakcja „Kultury Liberalnej”