Szanowni Państwo!

„Mam to w d…! I tak nic nie dostanę”. W ten sposób jeden z naszych redakcyjnych kolegów odpowiedział na pytanie, dlaczego w ogóle nie interesuje go system emerytalny, a co za tym idzie – jego własna emerytura. Ten, mówiąc delikatnie, sceptycyzm wydaje się wśród dzisiejszych dwudziesto-, trzydziesto-, a nawet czterdziestolatków niemal powszechny. Owszem, mogą zakładać, że „coś” z tego systemu dostaną, ale z pewnością nie tyle, by się w przyszłości za tę sumę utrzymać.

Czy można się takim postawom dziwić? Media i różnego rodzaju eksperci od lat alarmują, że polski system emerytalny jest niewydolny. A dziś młodym Polakom wchodzącym na rynek pracy nie zapewni godnego zabezpieczenia.

„Pewne jest to, że przyszłe emerytury będą głodowe”. To nie komentarz rozżalonego, anonimowego internauty, ale fragment tekstu Joanny Solskiej, dziennikarki ekonomicznej z tygodnika „Polityka”. Czytamy w nim, że „im ktoś jest dzisiaj młodszy, tym na mniej może liczyć na starość”. Inny artykuł ta sama autorka tytułuje w sposób równie alarmistyczny: „Na emerytury wkrótce zabraknie pieniędzy. Kto zbankrutuje pierwszy: podatnik czy ZUS?”.

Podobne apokaliptyczne prognozy znajdziemy dosłownie wszędzie i to właściwie niezależnie od ideowych sympatii danego eksperta. W odpowiedzi Polacy wzruszają ramionami. W pewnym sensie nie potrafimy o systemie emerytalnym rozmawiać. Polska sfera publiczna nie dysponuje wiarygodnym, adekwatnym językiem. Sformułowania, na które my, Polacy, reagujemy emocjonalnie, dotyczą wielu zagadnień, ale nie systemu emerytalnego – na co w książce „Koniec pokoleń podległości” zwracał uwagę Jarosław Kuisz.

A przecież temat jest!

I potężne problemy systemu emerytalnego dostrzega zarówno lewicowy ekonomista Ryszard Bugaj („Przez ostatnie kilka dekad nasz system emerytalny nieustannie remontowano. Niestety z marnym skutkiem”), jak i skrajnie wolnorynkowy Robert Gwiazdowski („Ludziom trzeba powiedzieć wreszcie prawdę, że będą mieli głodowe emerytury”). Te przewidywania nie są bezpodstawne. Według oficjalnych danych opublikowanych przez ZUS, w Polsce emerytów jest coraz więcej. O ile w 2005 roku było ich średnio niemal 4 miliony, o tyle w 2011 roku już o milion więcej, a w 2011 – 5 mln 230 tysięcy. Zwiększa się także średni wieku śmierci emeryta – dziś przeciętnie żyjemy na emeryturze 18 lat.

Nic więc dziwnego, że nawet rząd Prawa i Sprawiedliwości chciałby nas zachęcić do dodatkowego oszczędzania. Rząd Mateusza Morawieckiego wprowadza Pracownicze Plany Kapitałowe (PPK). Ustawa od 1 lipca obejmie największe zakłady pracy (zatrudniające powyżej 250 osób), ale stopniowo w kolejnych latach poddane jej będą także te mniejsze. Zgodnie z nowymi regulacjami pracownik będzie odkładał co najmniej 2 procent wysokości pensji (maksymalnie 4 procent), a kolejne 1,5 (maksymalnie 4) dołoży mu pracodawca. Oznacza to oczywiście podniesienie kosztów pracy i zmniejszenie dochodu, ale w celu zachęcenia nas do udziału w programie rząd wypłaci nam 250 złotych w ramach „powitania”, a następnie kolejne 240 złotych co roku. Wiceprezes Polskiego Funduszu Rozwoju Bartosz Marczuk nazywa ten mechanizm „interesem życia” dla oszczędzającego.

Jednocześnie jednak rząd nie jest chyba przekonany, że Polacy podzielą ów entuzjazm. Bo chociaż udział w PPK będzie dobrowolny, to będzie też… automatyczny. Innymi słowy, żeby wypisać się z programu, będziemy musieli złożyć stosowne oświadczenie. Władze liczą, że w PPK zostanie około 80 procent pracowników. I mogą mieć rację, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że 57 procent ankietowanych przez CBOS twierdzi, że w ogóle nie słyszało o PPK!

Teoretycznie Polacy powinni być skłonni do dodatkowych oszczędności. Nawet prezes ZUS-u, Gertruda Uścińska, przyznaje bez ogródek, że „systemy publiczne raczej będą gwarantować w przyszłości pewne minimum, dlatego – co podkreślam raz jeszcze – trzeba wprowadzać dywersyfikację źródeł, z których będą pochodziły pieniądze na starość. PPK jest jednym z takich źródeł”.

Tu jednak wracamy do pytania o zaufanie do państwa. Dlaczego Polak ma decydować się na kolejny organizowany przez państwo system oszczędzania na rynkach finansowych? Czy PPK nie podzielą losu OFE? I nie chodzi tu jedynie o to, że środki zgromadzone w PPK mogą za jakiś czas znów zostać przelane do ZUS-u, ale o pytanie znacznie prostsze i bardziej fundamentalne – czy pieniądze zainwestowane w PPK w ogóle rozwiążą nasz, przyszłych emerytów, problem z emeryturami?

„Zależy, ile pan uzbiera”, mówi Piotr Kuczyński analityk rynku finansowego, przez wiele lat główny analityk Domu Inwestycyjnego Xelion. Ale to nie wszystko. Wiele zależy też od kondycji rynków finansowych za kilkadziesiąt lat, a tej nikt nie jest w stanie dzisiaj przewidzieć. Dlatego, twierdzi Kuczyński, pozostaje… trzymać kciuki za hossę. „Żeby nie było sytuacji takiej, że ma pan, dajmy na to 1000 złotych teraz, na końcu ma pan 3000, ale trafia na bessę, indeksy spadają o 70–80 procent – co się już zdarzało – i ostatecznie dostaje pan mniej niż ten początkowy tysiąc”.

W jeszcze ciemniejszych barwach widzi przyszłość tego systemu profesor Leokadia Oręziak ze Szkoły Głównej Handlowej. „Ten system jest taki jak OFE, z tą różnicą, że do OFE zapisano wszystkich, z wyjątkiem tych, którzy z racji wieku, mieli wybór”, mówi w rozmowie z Jakubem Bodzionym. „Lobbyści rynku finansowego byli na tyle silni, żeby to przeforsować, razem ze swoimi pięknymi hasłami o oszczędnościach, rozwoju gospodarki i wzroście PKB. Tylko, że tu nie ma żadnych gwarancji dla zwykłego człowieka. Państwo musi do tego dopłacić, w perspektywie 10 lat nawet 30 miliardów złotych”, twierdzi profesor.

I, biorąc pod uwagę to, jak zmieniła się formułowana przez ekonomistów ocena Otwartych Funduszy Emerytalnych – od obietnic emerytur pod palmami po nazywanie ich „rakiem na systemie emerytalnym” przez ministra finansów Jacka Rostowskiego – trudno nie brać jej ostrzeżeń poważnie.

Innego zdania jest Piotr Arak, dyrektor Polskiego Instytutu Ekonomicznego (PIE), państwowego think tanku gospodarczego. „Moim zdaniem PPK wzbudza zaufanie, bo nie jest do końca elementem systemu emerytalnego”, przekonuje Arak. „Jest to system długoterminowego oszczędzania o najwyższej możliwej stopie zwrotu na rynku. Dostajemy tu dopłatę od państwa i pracodawcy. Na poziomie makroekonomicznym jest to bardzo dobrze zaprojektowany system, wzorowany na dobrych przykładach zagranicznych i wykorzystujący dorobek ekonomii behawioralnej”.

Niewykluczone, że to Arak ma rację, a mylą się Kuczyński i Oręziak, ale z dziennikarskiego obowiązku należy zwrócić uwagę, że na czele rady PIE stoi Paweł Borys, prezes Polskiego Funduszu Rozwoju, bardzo zaangażowany w promowanie reformy.

Nie zmienia to również faktu, że opinie ekonomistów o PPK są podzielone, tak jak były i są podzielone w sprawie OFE czy ogólnej kondycji polskiego systemu emerytalnego. System stał się skomplikowany do tego stopnia, że profesor Szkoły Głównej Handlowej Agnieszka Chłoń-Domińczak, mówi że „nie jesteśmy dzisiaj w stanie dojść, ile zgromadziliśmy na emeryturę i ile możemy mieć na starość”.

Nic więc dziwnego, że młodzi Polacy nie chcą w ogóle o emeryturach słuchać. Nie znaczy to jednak, że w ogóle nie myślą o przyszłości. Robią to jednak prywatnie, na własną rękę. W jaki sposób? „Dla zamożniejszych Polaków takim sposobem staje się kupno dodatkowego mieszkania, pod wynajem, a także po to, by sprzedać je, kiedy pieniądze będą potrzebne”, pisze Łukasz Pawłowski z naszej redakcji. „Dane z rynku nieruchomości pokazują, że obecnie nawet co trzeci zakup mieszkania to lokata kapitału”.

Zdaniem Pawłowskiego to kolejny przejaw zjawiska „drugiej fali prywatyzacji”, o którym pisaliśmy już w odniesieniu do edukacji i służby zdrowia. Tak jak tam, tak i tu widzimy, że potrzeby, które w teorii powinno zaspokoić państwo, wielu Polaków próbuje zaspokoić na rynku prywatnym. Problem w tym, że ta droga dostępna jest tylko dla nielicznych, a jej skutki społeczne najboleśniej odczują najbiedniejsi.

„Filary polskiej umowy społecznej znajdują się w stanie rozkładu”, twierdzi Pawłowski. „Jeśli nic się nie zmieni, cały ten system zacznie walić się pod własnym ciężarem”.

Nie jest więc tak, że młodych Polaków nie obchodzą emerytury. Ale w warunkach wysokiej niepewności wybierają po prostu inną strategię działania. Skutki dla państwa mogą być jednak opłakane. I żadna trzynasta czy nawet czternasta emerytura przyznawana dla politycznych korzyści przez kolejne rządy tego stanu rzeczy na pewno nie zmieni.

Zapraszamy do lektury!
Redakcja „Kultury Liberalnej”